Moja matka, zawsze nadwrażliwa i cierpiąca na lekką nerwicę, w wyniku tego powoli postradała zmysły. Dosłownie zamknęła się w sobie. Linda usiłowała opiekować się nią przez trzy lata, po czym nawet ona przyznała, że mamę trzeba oddać do zakładu. Linda często ją odwiedza. Ja nie.
Po chwili na ekranie pojawiła się strona Bigfoota. Znalazłem okienko użytkownika i wystukałem Bat Street. Nacisnąłem tabulator i w okienku tekst hasła i wpisałem „Teenage”. Stuknąłem klawisz enter. Nic się nie stało.
– Zapomniałeś kliknąć ikonę „wejdź” – podpowiedziała Shauna.
Spojrzałem na nią. Wzruszyła ramionami. Kliknąłem tę ikonę.
Ekran pobielał. Potem pojawiła się reklama sklepu z płytami kompaktowymi. Pasek na samym dole powoli przesuwał się. Procenty rosły. Kiedy doszły do osiemdziesięciu, pasek znikł i po kilku sekundach pojawił się komunikat.
BŁĄD – Nazwy użytkownika lub podanego hasła nie ma w naszej bazie danych.
– Spróbuj ponownie – zachęciła Shauna.
Zrobiłem to. Pojawił się ten sam komunikat. Komputer mówił mi, że takie konto nie istnieje.
Co to miało znaczyć?
Nie wiedziałem. Usiłowałem znaleźć jakieś wyjaśnienie tego faktu.
Sprawdziłem czas.
20.13.34.
Czas całusa.
Czy to mogła być odpowiedź? Czy to możliwe, by konto, tak jak wczorajsze hiperłącze, jeszcze nie istniało? Przez chwilę zastanawiałem się nad tym. Oczywiście, że możliwe, ale mało prawdopodobne.
Jakby czytając w moich myślach, Shauna powiedziała:
– Może powinniśmy zaczekać do ósmej piętnaście.
Tak więc spróbowałem ponownie o ósmej piętnaście. O ósmej osiemnaście. I o ósmej dwadzieścia.
Nic prócz tego samego komunikatu o błędzie.
– Pewnie federalni odpuścili sobie – stwierdziła Shauna. Pokręciłem głową, jeszcze nie rezygnując.
Noga znów zaczęła mi się trząść. Shauna jedną ręką powstrzymała to drżenie, a drugą chwyciła swoją dzwoniącą komórkę. Zaczęła powarkiwać na kogoś. Sprawdziłem godzinę. Spróbowałem ponownie. Nic. Jeszcze dwa razy. Nic. Była już ósma trzydzieści.
– Ona… hm… może się spóźni – próbowała tłumaczyć Shauna.
Zmarszczyłem brwi.
– Kiedy widziałeś ją wczoraj, nie wiedziałeś, gdzie jest, prawda?
– Prawda.
– Może być w innej strefie czasowej – orzekła. – Może dlatego się spóźnia.
– W innej strefie czasowej? – Jeszcze bardziej zmarszczyłem brwi.
Shauna wzruszyła ramionami.
Czekaliśmy godzinę. Shauna – trzeba jej to przyznać – ani razu nie powiedziała: „a nie mówiłam”. Po pewnym czasie położyła dłoń na moim ramieniu.
– Wiesz co? Mam pomysł – oznajmiła.
Odwróciłem się do niej.
– Zaczekam w drugim pokoju. Myślę, że to może ci pomóc.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Widzisz, gdyby to był film, teraz miałabym już powyżej uszu twojego szaleństwa i uciekłabym stąd, a wtedy… bach!… pojawiłaby się wiadomość i tylko ty byś ją przeczytał, a wszyscy mieliby cię za wariata. Tak jak Scooby-Doo, kiedy tylko on i Shaggy widzą ducha i nikt im nie wierzy.
Zastanowiłem się nad tym.
– Warto spróbować – orzekłem.
– Dobrze. Może więc pójdę na chwilę do kuchni? Nie spiesz się. Kiedy pojawi się wiadomość, zawołaj mnie.
Wstała.
– Chcesz mnie rozbawić, tak? – mruknąłem.
Zawahała się.
– Pewnie tak.
Potem wyszła. Odwróciłem się do monitora. Czekałem.
18
– Nic się nie dzieje – powiedział Eric Wu. – Beck próbuje się połączyć, ale za każdym razem otrzymuje komunikat o błędzie.
Larry Gandle już miał go o coś zapytać, kiedy usłyszał szum jadącej w górę windy. Spojrzał na zegarek.
Rebecca Schayes wracała punktualnie.
Eric Wu oderwał się od komputera. Spojrzał na Larry’ ego Gandle’a takim wzrokiem, na widok którego człowiek instynktownie cofa się o krok. Gandle wyjął pistolet – tym razem kaliber dziewięć milimetrów. Na wszelki wypadek. Wu zmarszczył brwi. Przeniósł swe potężne cielsko pod drzwi i zgasił światło.
Czekali w ciemności.
Dwadzieścia sekund później winda zatrzymała się na piętrze, na którym mieściła się pracownia.
Rebecca Schayes rzadko teraz wspominała Elizabeth i Becka. W końcu minęło już osiem lat. Lecz to, co zdarzyło się tego ranka, obudziło głęboko uśpione wspomnienia. Dziwne uczucia.
Związane z „wypadkiem samochodowym”.
Po tylu latach Beck w końcu zapytał ją o to.
Osiem lat temu Rebecca była gotowa wyznać mu wszystko.
Ale on nie odpowiadał na jej telefony. Z upływem czasu – i po aresztowaniu zabójcy – nie widziała powodu, by odgrzebywać przeszłość. Tylko zraniłaby Becka. A przecież po aresztowaniu KillRoya nie miało to już znaczenia.
Mimo to dziwny niepokój – wrażenie, że obrażenia, jakich doznała Elizabeth w wyniku „wypadku samochodowego”, były w jakiś sposób powiązane z jej śmiercią – pozostał… Co więcej, ten niepokój dręczył ją, każąc się zastanawiać, czy gdyby ona, Rebecca, postarała się, naprawdę się postarała poznać prawdę o tym „wypadku samochodowym”, to czy nie zdołałaby uratować życia przyjaciółce.
Stopniowo jednak uspokajała się. Pod koniec dnia doszła do wniosku, że Elizabeth wprawdzie była jej przyjaciółką, ale człowiek oswaja się z myślą o śmierci przyjaciół, choćby nie wiem jak bliskich. Gary Lamont pojawił się w jej życiu przed trzema laty i całkowicie je zmienił. Tak – Rebecca Schayes, artystka z Greenwich Village, zakochała się w zbijającym forsę maklerze z Wall Street. Pobrali się i przenieśli do szykownego wieżowca przy Upper West Side.
Zabawne, jak dziwnie układa się życie.
Rebecca wsiadła do windy towarowej i zasunęła za sobą drzwi. Na korytarzu było ciemno, co w tym budynku nie wydawało się niczym niezwykłym. Kabina zaczęła sunąć w górę i warkot silnika odbijał się głośnym echem od kamiennych ścian. Nocami słyszała czasem rżenie koni, ale teraz były cicho. W powietrzu unosił się zapach siana i czegoś mniej przyjemnego.
Lubiła pracować tu w nocy. Samotność mieszająca się z odgłosami nocnego życia miasta sprawiała, że Rebecca wpadała w twórczy nastrój.
Wróciła myślami do rozmowy, którą poprzedniego wieczoru przeprowadziła z Garym. Chciał wyprowadzić się z centrum Nowego Jorku, najchętniej do jakiegoś przestronnego domu na Long Island, w Sands Point, gdzie się wychował. Myśl o przeprowadzce na przedmieścia przerażała ją. Nie tylko kochała wielkie miasto, ale także wiedziała, że opuszczając je, zdradziłaby swoje artystyczne zasady. Stałoby się to, do czego poprzysięgała sobie nigdy nie dopuścić: upodobniłaby się do swojej matki i babki.
Kabina zatrzymała się. Rebecca podniosła kratę i wyszła na korytarz. Nie paliło się ani jedno światło. Odgarnęła włosy do tyłu i związała je w gruby koński ogon. Spojrzała na zegarek. Prawie dziewiąta. W budynku pewnie nie ma nikogo. A przynajmniej żadnego człowieka.
Obcasy jej butów zastukały o zimny cement. Chodziło głównie o to – i Rebecca niechętnie godziła się z tą myślą, jako artystka i w ogóle – że w miarę jak się nad tym zastanawiała, coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę z tego, że chce mieć dzieci, a miasto nie jest dobrym miejscem do ich wychowywania. Dzieciom potrzebne jest podwórko, huśtawka, świeże powietrze i…
Wkładając klucz do zamka i otwierając drzwi studia, Rebecca Schayes właśnie podejmowała decyzję – decyzję, która niewątpliwie zachwyciłaby jej męża Gary’ego. Weszła do środka i zapaliła światło.
Wtedy zobaczyła mocno zbudowanego Azjatę.
Przez moment tylko na nią patrzył. Rebecca znieruchomiała. W następnej chwili stanął przy niej, nieco z boku, i uderzył ją pięścią w plecy.
Jakby kafar rąbnął ją w nerkę.
Osunęła się na kolana. Mężczyzna chwycił ją dwoma palcami za kark. Nacisnął sploty nerwowe. Wszystkie gwiazdy stanęły jej przed oczami. Sztywne i zimne jak lód palce drugiej ręki wbił jej pod żebra. Poczuła je aż na wątrobie i oczy wyszły jej na wierzch. Nigdy nie wyobrażała sobie tak potwornego bólu. Usiłowała wrzasnąć, lecz z jej ust wydobył się tylko zduszony jęk.