– Nie może pan wejść tu z psem.
Już miałem mu powiedzieć, że właśnie to zrobiłem, ale rozmyśliłem się. Kobieta w garsonce nie zareagowała. Kędzierzawy facet w czarnym dresie wzruszył ramionami w stylu „no-i-co-na-to-poradzisz”. Wyszedłem na zewnątrz, przywiązałem Chloe do parkometru i wróciłem do środka. Kędzierzawy wpuścił mnie na moje miejsce w kolejce. Uprzejmy.
Dziesięć minut później znalazłem się na początku kolejki. Pracownik Kinko był młody i zbyt gadatliwy. Wskazał mi terminal i rozwlekłe poinformował o kosztach połączeń.
Przeczekałem to, kiwając głową, po czym podłączyłem się do sieci.
Czas całusa.
Zrozumiałem, że to był klucz do zagadki. Pierwszy e-mail mówił o czasie całusa, a nie o osiemnastej piętnaście. Dlaczego? Odpowiedź była oczywista. Szyfr na wypadek gdyby wiadomość wpadła w niepowołane ręce. Ktokolwiek wysłał tę wiadomość, zdawał sobie sprawę z tego, że może zostać przechwycona. Wysyłający wiedział, że tylko ja będę w stanie zrozumieć, co oznacza czas całusa.
Podążając dalej tym tropem, znalazłem rozwiązanie.
Przede wszystkim nazwa konta – Bat Street. Kiedy Elizabeth i ja byliśmy mali, jeździliśmy rowerami po Morewood Street, w drodze na boisko ligi młodzików. W żółtym domu stojącym przy tej ulicy mieszkała stuknięta staruszka. Była samotna i wrzeszczała na dzieci. W każdym miasteczku jest przynajmniej jedna taka zwariowana staruszka. Zazwyczaj ma jakiś przydomek.
My nazywaliśmy ją Bat Lady.
Ponownie wywołałem Bigfoot. W okienku użytkownika wystukałem Morewood.
Obok mnie młody i gadatliwy pracownik Kinko recytował swój kawałek kędzierzawemu mężczyźnie w czarnym dresie. Nacisnąłem klawisz tabulatora, przechodząc do tekstowego okienka hasła.
Z nastolatkiem poszło mi łatwiej. Na początku szkoły średniej, pewnego piątkowego wieczoru zebraliśmy się w domu Jordana Goldmana. Było nas chyba z dziesięcioro. Jordan odkrył, gdzie jego ojciec schował film porno. Nikt z nas wcześniej nie widział takiego filmu. Obejrzeliśmy go wszyscy razem, śmiejąc się nieszczerze i rzucając typowe szydercze uwagi, a jednocześnie czując się cudownie występnie. Kiedy jakiś czas potem wybieraliśmy nazwę dla naszej klasowej drużyny softballowej, Jordan zaproponował, żebyśmy wykorzystali głupi tytuł tego filmu:
Teenage Sex Poodles.
Wprowadziłem jako hasło Sex Poodles. Przełknąłem ślinę i kliknąłem ikonę wejścia. Zerknąłem na kędzierzawego. Był połączony z Yahoo! i całkowicie pochłonięty poszukiwaniami. Spojrzałem na stanowisko przede mną. Kobieta w garsonce marszczyła brwi, patrząc na innego nadgorliwego pracownika Kinko.
Czekałem na komunikat o błędzie. Tym razem się nie pojawił. Zamiast niego pokazał się powitalny ekran. Na samej górze przeczytałem:
Cześć, Morewood!
A poniżej:
Masz w skrzynce 1 wiadomość.
Serce tłukło mi się w piersi jak ptak w klatce.
Kliknąłem ikonę „nowa poczta” i znów zadygotała mi noga. Nie było Shauny, która by to powstrzymała. Przez okno widziałem uwiązaną do słupka parkometru Chloe. Zauważyła mnie i zaczęła szczekać. Przyłożyłem palec do ust, dając jej znak, żeby siedziała cicho.
Pojawiła się wiadomość:
Washington Square Park. Spotkaj się ze mną na południowo-wschodnim rogu.
Jutro o siedemnastej.
Będą cię śledzić.
I na samym dole:
Obojętnie co, kocham cię.
Nadzieja, ten ptak w klatce, który nigdy nie umiera, wyrwała się na wolność. Odchyliłem się do tyłu. Łzy napłynęły mi do oczu, ale po raz pierwszy od bardzo dawna pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech.
Elizabeth. Wciąż była najmądrzejszą osobą, jaką znam.
20
O drugiej rano padłem na łóżko i obróciłem się na plecy. Sufit zaczął wirować w tempie stymulowanym przez nadmiar drinków. Przytrzymałem się boków łóżka i usiłowałem nie spaść.
Shauna zapytała mnie wcześniej, czy miałem kiedyś ochotę zdradzić żonę. Dodała „kiedy byliście już małżeństwem”, bo wiedziała o tym jednym skoku w bok, który zdarzył mi się przed ślubem.
Teoretycznie raz zdradziłem Elizabeth, chociaż nie jest to w pełni ścisłe określenie. Zdrada wiąże się z ranieniem drugiej osoby. Ja nie zraniłem Elizabeth – jestem tego pewien – gdy na pierwszym roku studiów wziąłem udział w żałosnej imprezie nazywanej nocnymi otrzęsinami. Chyba ze zwyczajnej ciekawości. Był to wyłącznie eksperyment i jedynie fizyczne doznanie. Niezbyt mi się spodobało. Oszczędzę wam staroświeckiego banału „seks bez miłości nie ma znaczenia”. To nieprawda. Myślę, że choć bez trudu można uprawiać seks z kimś, kogo się słabo zna lub niezbyt lubi, trudno jednak zostać z nim do rana. Tamto przyciąganie miało czysto hormonalne podłoże. Zaspokoiwszy… hmm… ciekawość, chciałem jak najprędzej wyjść. Seks jest dla wszystkich, ale wzajemna bliskość po nim tylko dla zakochanych.
Ładne usprawiedliwienie, nie uważacie?
Jeśli chcecie wiedzieć, to podejrzewam, że Elizabeth zapewne zrobiła coś podobnego. Idąc na studia, uzgodniliśmy, że spróbujemy „chodzić” z innymi – przy czym „chodzić” było takim wygodnym, ogólnikowym pojęciem. W ten sposób te eksperymenty można było uznać za jeszcze jedną próbę trwałości naszego związku. Ilekroć ten temat pojawiał się w naszych rozmowach, Elizabeth twierdziła, że nigdy nie było nikogo oprócz mnie. Tyle że ja mówiłem to samo.
Łóżko wciąż wirowało, a ja zastanawiałem się, co teraz robić.
Oczywiście, muszę zaczekać do piątej po południu. Ale nie mogę do tego czasu tylko siedzieć na tyłku. Robiłem to wystarczająco długo, piękne dzięki. Problem w tym – do czego niełatwo mi było się przyznać nawet przed samym sobą – że wtedy nad jeziorem zawahałem się. Ponieważ się bałem. Wyszedłem z wody i przystanąłem. W ten sposób dałem niewidocznemu przeciwnikowi sposobność do ataku. Nie podjąłem walki po pierwszym uderzeniu. Nie rzuciłem się na napastnika. Nie złapałem go i nie rąbnąłem pięścią. Po prostu upadłem. Padłem na pomost, dałem się tłuc i pozwoliłem, by silniejszy mężczyzna zabrał moją żonę.
To się już nie powtórzy.
Zastanawiałem się, czy nie porozmawiać z teściem. Nie uszło mojej uwagi, że podczas ostatniej wizyty Hoyt był nieco wytrącony z równowagi. Tylko co by to dało? Hoyt kłamał lub… Sam nie wiem co. Wiadomość jednak nie pozostawiała wątpliwości. Nie mów nikomu. Jedynie wyznając mu, co widziałem w obiektywie tamtej ulicznej kamery, mógłbym skłonić go do mówienia. Jeszcze nie byłem na to gotowy.
Wstałem z łóżka i znów zacząłem surfować po Internecie. Do rana ułożyłem pewien plan.
Gary Lamont, mąż Rebekki Schayes, nie od razu wpadł w panikę. Jego żona często pracowała do późnych godzin wieczornych lub nocnych, a czasem nawet nocowała na starej kanapie w kącie studia. Tak więc kiedy do czwartej rano Rebecca nie wróciła do domu, był tylko zmartwiony, lecz nie zaniepokojony.
A przynajmniej tak sobie wmawiał.
Zadzwonił do jej studia; odezwała się automatyczna sekretarka. To również często się zdarzało. Rebecca nie znosiła, kiedy coś odrywało ją od pracy. Zostawił jej wiadomość i wrócił do łóżka. Spał niespokojnie, budząc się co chwila. Zastanawiał się, czy nie zrobić jeszcze czegoś, ale to zdenerwowałoby Rebeccę. Ceniła sobie niezależność i jeśli w ich wspaniale układającym się związku pojawiały się jakieś napięcia, to wyłącznie wynikające z jego „tradycyjnego” trybu życia, „podcinającego” jej twórcze skrzydła. Tak to nazywała.
Dlatego dawał jej wolną rękę. Czekał, aż sama sobie przytnie te skrzydełka.
O siódmej rano jednak niepokój przeszedł już prawie w strach. Gary zadzwonił do Artura Ramireza, chudego, ubierającego się na czarno asystenta Rebekki.