– Dopiero co wróciłem – narzekał rozespany Arturo.
Gary wyjaśnił mu sytuację. Arturo, który położył się spać w ubraniu, nie tracił czasu na przebieranie. Pobiegł do drzwi. Gary obiecał zaraz przyjechać do studia.
Arturo pierwszy przybył na miejsce. Drzwi do pracowni były uchylone. Pchnął je.
– Rebecca?
Żadnej odpowiedzi. Arturo zawołał ją ponownie. Wciąż cisza. Wszedł do środka i rozejrzał się. Nie było jej. Otworzył drzwi ciemni. W pomieszczeniu unosił się ostry zapach odczynników, lecz Arturo poczuł jeszcze jakąś woń, ledwie wyczuwalną, a mimo to sprawiającą, że włosy na głowie stanęły mu dęba.
Zdecydowanie ludzką woń.
Gary wyszedł zza rogu i usłyszał krzyk.
21
Rano zjadłem w biegu obarzanka i przez czterdzieści pięć minut jechałem na zachód Route 80. W New Jersey ta szosa zmienia się w wąski pas betonu. Mniej więcej wtedy, kiedy miniesz Saddle Brook, budynki prawie zupełnie znikają i widzisz tylko dwa identyczne rzędy drzew po obu stronach drogi. Monotonię krajobrazu przerywają regularnie rozmieszczone znaki szosy między stanowej.
Pozostawiwszy za sobą zjazd 163 do miasteczka Gardensville, zwolniłem i spojrzałem na wysokie trawy. Serce zaczęło walić mi jak młotem. Nigdy przedtem tutaj nie byłem, a przez ostatnie osiem lat nie korzystałem nawet z tego odcinka międzystanowej, a teraz znalazłem się tutaj, niecałe pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie znaleziono zwłoki Elizabeth.
Sprawdziłem mapki, które wydrukowałem w nocy. Biuro koronera Sussex County było w bazie danych Mapquest.com, więc wiedziałem co do metra, gdzie go szukać. Budynek miał okna zasłonięte roletami i był zwyczajnym prostokątnym pudełkiem z czerwonej cegły, bez żadnych zdobień, bo czy kostnica powinna być okazała? Przyjechałem kilka minut przed ósmą trzydzieści i zaparkowałem na tyłach. Biuro było jeszcze zamknięte. Doskonale.
Kanarkowożółty cadillac seville zatrzymał się na kopercie oznaczonej Timothy Harper, okręgowy patolog. Kierowca samochodu zgasił papierosa (nigdy nie przestaje mnie zadziwiać fakt, jak wielu lekarzy pali), po czym wysiadł. Harper był mężczyzną mojego wzrostu, ponad metr osiemdziesiąt, o śniadej skórze i rzadkich siwych włosach. Zobaczył mnie stojącego przy drzwiach kostnicy i zrobił poważną minę. Ludzie nie odwiedzają kostnicy z samego rana, żeby usłyszeć dobre wieści. Powoli podszedł do mnie.
– W czym mogę pomóc? – zapytał.
– Doktor Harper?
– Tak, to ja.
– Jestem doktor David Beck. – Tak więc byliśmy kolegami po fachu. – Chciałbym zająć panu chwilkę.
Nie zareagował, usłyszawszy moje nazwisko. Wyjął klucz i otworzył drzwi.
– Może usiądziemy w moim gabinecie?
– Chętnie.
Poszedłem za nim korytarzem. Harper prztyknął włącznikiem. Świetlówki pod sufitem niechętnie zapaliły się, jedna po drugiej. Podłoga była pokryta porysowanym linoleum. To miejsce bardziej wyglądało na pozbawiony wyrazu gabinet weterynarza niż kostnicę, ale może właśnie o to chodziło. Nasze kroki odbijały się echem i mieszały z brzękiem lamp, niczym rytmiczny podkład. Idąc, Harper podniósł kupkę korespondencji i pospiesznie sortował listy.
Jego gabinet też był skromnie urządzony. Metalowe biurko, które mogłoby służyć nauczycielowi w szkole podstawowej. Funkcjonalne krzesła z politurowanego drewna. Kilka dyplomów wiszących na ścianie. Okazało się, że on też studiował medycynę na Columbia University, ale ukończył studia prawie dwadzieścia lat przede mną. Żadnych rodzinnych zdjęć, trofeów z turniejów golfa, wycinków z prasy, niczego osobistego. Ludzie nie przychodzili do tego gabinetu na towarzyskie pogawędki. Ostatnią rzeczą, jaką chcieli tu zobaczyć, były czyjeś uśmiechnięte wnuki.
Harper splótł dłonie i położył je na blacie biurka.
– Co mogę dla pana zrobić, doktorze Beck?
– Osiem lat temu – zacząłem – przywieziono tu moją żonę. Była ofiarą seryjnego mordercy znanego jako KillRoy.
Nie jestem zbyt dobry w czytaniu z ludzkich twarzy. Kontakt wzrokowy nigdy nie był moją mocną stroną. Nie znam się na mowie ciała. Mimo to, patrząc na Harpera, mogłem się tylko zastanawiać, dlaczego lekarz sądowy o tak długiej praktyce, człowiek na co dzień spotykający się ze zmarłymi, nagle tak pobladł.
– Pamiętam – powiedział cicho.
– Czy to pan przeprowadził sekcję?
– Tak. No, przynajmniej częściowo.
– Częściowo?
– Tak. Włączyli się federalni. Wspólnie pracowaliśmy nad tą sprawą; FBI nie ma własnych koronerów, więc my odgrywaliśmy wiodącą rolę.
– Proszę sobie przypomnieć, co pan zobaczył, kiedy przywieziono tu ciało.
Harper wyprostował się na krześle.
– Czy wolno spytać, dlaczego chce pan to wiedzieć?
– Jestem mężem zamordowanej.
– To było osiem lat temu.
– Każdy na swój sposób opłakuje zmarłych, doktorze.
– Tak, z pewnością to prawda, ale…
– Ale co?
– Chciałbym wiedzieć, czego pan tu szuka.
Postanowiłem zmierzać prosto do celu.
– Robi pan zdjęcia każdego przywiezionego tu ciała, prawda?
Zawahał się. Zauważyłem to. On też zdał sobie z tego sprawę i odkaszlnął.
– Tak. Obecnie korzystamy z fotografii cyfrowej. Ściśle mówiąc, z kamery cyfrowej. To pozwala nam magazynować zdjęcia i obrazy w komputerze. Bardzo ułatwia diagnozowanie i katalogowanie.
Kiwnąłem głową. Mało mnie to obchodziło. Usiłował zyskać na czasie. Kiedy zamilkł, zapytałem:
– Czy robił pan zdjęcia w trakcie sekcji mojej żony?
– Tak, oczywiście. Tylko że… mówi pan, że ile minęło lat?
– Osiem.
– A zatem zostały wykonane polaroidem.
– I gdzie teraz są te zdjęcia, doktorze?
– W aktach. – Zerknąłem na wysoką metalową szafę, stojącą w kącie jak wartownik. – Nie tutaj – dorzucił pospiesznie. – Sprawa pana żony została zamknięta. Zabójcę schwytano i skazano. Ponadto minęło więcej niż pięć lat.
– A więc gdzie mogą być?
– W archiwum. W Layton.
– Chciałbym zobaczyć te fotografie, jeśli to możliwe.
Zanotował coś na karteczce i pokiwał głową.
– Zajmę się tym.
– Doktorze?
Podniósł głowę.
– Powiedział pan, że pamięta moją żonę.
– No cóż, tak mniej więcej. Nieczęsto zdarzają się tu morderstwa, szczególnie tak głośne.
– Czy pamięta pan, w jakim stanie było ciało?
– Niezupełnie. Chcę powiedzieć, że nie pamiętam szczegółów.
– A przypomina pan sobie, kto ją zidentyfikował?
– Nie pan?
– Nie.
Harper podrapał się po głowie.
– Chyba jej ojciec, prawda?
– Czy pamięta pan, jak długo to trwało?
– Co?
– Rozpoznał ją od razu? Czy po kilku minutach? Po pięciu, dziesięciu?
– Naprawdę nie potrafię powiedzieć.
– Nie pamięta pan, czy poznał ją od razu, czy nie?
– Przykro mi, ale nie pamiętam.
– Przed chwilą powiedział pan, że to była głośna sprawa.
– Tak.
– Może największa w pańskiej karierze?
– Kilka lat temu mieliśmy tu roznosiciela pizzy… zabójcę – odparł Harper. – Lecz owszem, była jedną z największych.
– I mimo to nie pamięta pan, czy jej ojciec miał kłopoty z identyfikacją ciała?
To mu się nie spodobało.
– Doktorze Beck, z całym szacunkiem, ale nie rozumiem, do czego pan zmierza.
– Jestem mężem ofiary. Zadaję panu proste pytania.
– Ton pańskiego głosu świadczy o tym, że jest pan wrogo nastawiony.
– A nie powinienem być?
– Cóż to ma znaczyć, do licha?
– Skąd pan wiedział, że ona padła ofiarą KillRoya?
– Nie wiedziałem.
– Zatem w jaki sposób federalni włączyli się do sprawy?
– Pewne ślady na ciele…
– Mówi pan o wypalonej na policzku literze K?
– Tak.
Byłem jak w transie i czułem się naprawdę doskonale.
– A więc przywiozła ją tu policja. Zaczął pan badać ciało. Zobaczył pan piętno…
– Nie, sami zaraz tu przyjechali. Mówię o federalnych.
– Jeszcze zanim przywieziono ciało?