Jednym z tego rodzaju rzadkich wypadków była perspektywa zmierzenia się z Hester Crimstein.

Wszyscy biorący udział w śledztwie wiedzieli, że Crimstein jest trudnym przeciwnikiem i uwielbia robić wokół siebie wrzawę. Cały świat będzie na nich patrzył. Nikt nie chciał spieprzyć sprawy. To ich mobilizowało do działania. Tak więc zawarli przymierze równie szczere jak palestyńsko-izraelski uścisk dłoni, ponieważ wiedzieli, że muszą jak najprędzej zebrać dowody i przygwoździć winnego – zanim Crimstein zdąży zamącić sprawę.

Federalni uzyskali nakaz rewizji. Wystarczyło im przejść przez Federal Plaza do południowego okręgowego sądu federalnego. Gdyby Dimonte i jego koledzy z nowojorskiego wydziału policji chcieli uzyskać taki nakaz, musieliby zwrócić się do rejonowego sądu New Jersey, co trwałoby za długo, gdy na karku mieli Hester Crimstein.

– Agencie Carlson!

Okrzyk dobiegł zza rogu budynku. Carlson wybiegł na zewnątrz, a Stone potruchtał za nim. Dimonte i Krinsky deptali im po piętach. Młody agent FBI stał na chodniku obok otwartego pojemnika na śmieci.

– Co jest? – zapytał Carlson.

– Może nic, proszę pana, ale…

Młody agent wskazał na coś, co wyglądało jak para pospiesznie wepchniętych do kosza gumowych rękawiczek.

– Zapakuj je – polecił Carlson. – Chcę, by natychmiast wykonano próbę na ślady prochu. – Carlson spojrzał na Dimonte’a. Pora na ściślejszą współpracę… tym razem dzięki rywalizacji. – Ile czasu potrwa to w waszym laboratorium?

– Dzień – odparł Dimonte. Miał w ustach nową wykałaczkę i żuł jaz ogromnym zapałem. – Może dwa.

– Za długo. Będziemy musieli wysłać próbki samolotem do naszego laboratorium w Quantico.

– Nie ma mowy! – warknął Dimonte.

– Uzgodniliśmy, że najważniejszy jest czas.

– Na miejscu będzie najszybciej – oświadczył Dimonte. – Dopilnuję tego.

Carlson kiwnął głową. Tego oczekiwał. Jeśli chcesz, żeby miejscowi gliniarze nadali sprawie priorytet, zagroź, że im ją odbierzesz. Współzawodnictwo. Dobra rzecz.

Pół godziny później usłyszeli następny okrzyk, tym razem dochodzący z garażu. Znów pobiegli tam razem.

Stone cicho gwizdnął. Dimonte wytrzeszczył oczy. Carlson pochylił się, żeby lepiej się przyjrzeć.

Pod gazetami w koszu na śmieci leżał pistolet – kaliber dziewięć milimetrów. Zapach nie pozostawiał żadnych wątpliwości – z tej broni niedawno strzelano.

Stone odwrócił się do Carlsona, żeby kamera nie zarejestrowała jego szerokiego uśmiechu.

– Mamy go – mruknął.

Carlson nie odpowiedział. Patrzył, jak technik wkłada broń do plastikowego woreczka. Potem, zastanawiając się nad tym wszystkim, zmarszczył brwi.

23

Wezwanie przez biper dotyczyło TJ. Skaleczył się w ramię o futrynę drzwi. W wypadku większości dzieci oznaczałoby to psiknięcie piekącą bactine w sprayu. Dla TJ oznaczało noc spędzoną w szpitalu. Zanim tam dotarłem, już podłączyli mu kroplówkę. Chorym na hemofilię podaje się preparaty krwiozastępcze, takie jak krioprecypitat lub liofilizowane osocze. Kazałem pielęgniarce natychmiast to zrobić.

Jak już wcześniej wspomniałem, po raz pierwszy spotkałem Tyrese’a sześć lat temu, zakutego w kajdanki i miotającego przekleństwa. Godzinę wcześniej przywiózł swojego dziewięciomiesięcznego synka na izbę przyjęć. Byłem tam, ale nie zajmowałem się ostrymi przypadkami. Opiekę nad dzieckiem Tyrese’a przejął lekarz dyżurny.

Mały był w śnie letargicznym i nie reagował na bodźce. Oddychał płytko. Tyrese, który – według zebranego wywiadu – zachowywał się „emocjonalnie” (ciekawe, jak powinien się zachowywać ojciec dziecka przywiezionego na izbę przyjęć?), powiedział lekarzowi dyżurnemu, że stan chłopczyka pogarszał się przez cały dzień. Lekarz posłał znaczące spojrzenie pielęgniarce. Ta skinęła głową i poszła zadzwonić. Na wszelki wypadek.

Badanie oftalmoskopowe wykazało u niemowlęcia obustronny krwotok siatkówkowy, będący skutkiem pęknięcia naczyń krwionośnych obu gałek ocznych. Lekarz poskładał kawałki łamigłówki – krwawienie siatkówkowe, letarg oraz zachowanie ojca – po czym postawił diagnozę.

Maltretowane dziecko.

Po chwili pojawili się uzbrojeni strażnicy. Skuli Tyrese’a, który właśnie wtedy zaczął kląć. Wyszedłem na korytarz, żeby sprawdzić, co się stało. Przyszli dwaj umundurowani policjanci. A także znużona kobieta z ACS – czyli Administration for Children Services. Tyrese usiłował przekonać ich, że jest niewinny. Wszyscy potrząsali głowami w sposób mówiący „co też się porobiło z tym światem”.

W szpitalu widziałem takie sceny dziesiątki razy. Prawdę mówiąc, nawet znacznie gorsze. Leczyłem trzyletnią dziewczynkę zarażoną chorobą weneryczną. Tamowałem krwotok wewnętrzny u zgwałconego czterolatka. W obu tych przypadkach – jak we wszystkich innych, z którymi miałem do czynienia – gwałcicielem był członek rodziny lub najnowszy kochanek mamusi.

Zły Człowiek nie czai się na placu zabaw, dzieciaki. On mieszka w waszych domach.

Wiedziałem również – statystyka zawsze mnie przerażała – że ponad dziewięćdziesiąt pięć procent przypadków ciężkich urazów wewnątrzczaszkowych u noworodków powstaje w wyniku maltretowania. Tak więc niestety – albo na szczęście, zależnie od punktu widzenia – wszystkie dowody wskazywały na to, że Tyrese pobił swojego synka.

W izbie przyjęć słyszeliśmy już wszelkie możliwe wykręty. Dziecko spadło z kanapy. Drzwiczki piecyka uderzyły je w główkę. Straszy brat upuścił na nie zabawkę. Jeśli popracujesz tu dłużej, robisz się bardziej cyniczny niż zahartowany miejski gliniarz. W rzeczywistości zdrowe dzieci dość dobrze znoszą tego rodzaju nieszczęśliwe wypadki. Bardzo rzadko się zdarza, by – na przykład – upadek z kanapy spowodował krwotok siatkówkowy.

Diagnoza dyżurnego lekarza nie budziła moich wątpliwości. Przynajmniej z początku. Uznałem jednak za dziwny sposób, w jaki Tyrese usiłował się bronić. Wcale nie pomyślałem, że jest niewinny. Zdarza mi się sądzić ludzi po ich wyglądzie albo, jeśli mam posłużyć się poprawniejszym politycznie określeniem, przynależności etnicznej. Wszyscy to robimy. Jeśli przechodzisz na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z bandą czarnoskórych nastolatków, dokonujesz kwalifikacji etnicznej; jeśli tego nie robisz, obawiając się, że wyjdziesz na rasistę, też dokonujesz kwalifikacji etnicznej, a jeżeli na ich widok nie myślisz ani o jednym, ani o drugim, to przybyłeś tu z jakiejś planety, na której ja nigdy nie byłem.

Zastanowiło mnie coś innego. Niedawno, odbywając staż w bogatej podmiejskiej dzielnicy Short Hills, w stanie New Jersey, widziałem zatrważająco podobny przypadek. Biała matka i ojciec, oboje elegancko ubrani, zajechali nieźle wyposażonym range roverem, przywożąc na izbę przyjęć swoją sześciomiesięczną córeczkę. Dziecko, ich trzecie, miało te same objawy co TJ.

Nikt nie zakuł w kajdanki tamtego ojca.

Dlatego podszedłem do Tyrese’a. Obrzucił mnie typowym spojrzeniem mieszkańca getta. Na ulicy może by mnie przeraził, ale tutaj był jak zły wilk usiłujący zdmuchnąć ceglany dom.

– Czy pański syn urodził się w tym szpitalu? – zapytałem.

Tyrese nie odpowiedział.

– Czy pański syn urodził się tutaj, tak czy nie?

Ochłonął na tyle, by odpowiedzieć.

– Tak.

– Został obrzezany?

Tyrese znów posłał mi gniewne spojrzenie.

– Jesteś pan jakimś cholernym pedziem?

– Chce pan powiedzieć, że jest ich kilka rodzajów? – odparowałem. – Został tu obrzezany, tak czy nie?

– Taak – burknął niechętnie Tyrese.

Sprawdziłem numer ubezpieczenia chłopczyka i wprowadziłem do komputera. Pojawiły się dane. Przejrzałem informacje dotyczące zabiegu obrzezania. Wszystko w normie. Do licha. Potem jednak znalazłem inny wpis. To nie była pierwsza wizyta TJ w tym szpitalu. Kiedy miał dwa tygodnie, ojciec przywiózł go tu z powodu krwawienia z pępka – czyli blizny powstałej po odcięciu pępowiny.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: