Dziwne.

Kazałem wykonać kilka analiz, chociaż policja chciała natychmiast aresztować Tyrese’a. Ten nie protestował. Zgodził się na przeprowadzenie badań krwi. Usiłowałem przyspieszyć procedurę, ale miałem niewielki wpływ na biurokratyczną machinę. Mało kto ma. Mimo to laboratorium zdołało ustalić, że w pobranych próbkach krwi czas krzepliwości był wyraźnie zbyt długi, chociaż czas protrombinowy oraz liczba płytek krwi były w normie. No, dobrze, dobrze, wytrzymajcie jeszcze przez chwilę.

Potwierdziły się moje najlepsze – i najgorsze – obawy. Chłopczyk nie został pobity przez swojego pochodzącego z nizin społecznych ojca. Ten wewnętrzny krwotok był skutkiem hemofilii. I uczynił chłopca niewidomym.

Strażnicy westchnęli, rozkuli Tyrese’a i odeszli bez słowa. Tyrese roztarł nadgarstki. Nikt nie przeprosił ani nie wyraził współczucia ojcu, który został niesłusznie oskarżony o pobicie swojego niewidomego synka.

Wyobraźcie to sobie w szpitalu na bogatym przedmieściu.

Od tamtej pory TJ był moim pacjentem.

Teraz, w szpitalnym pokoiku, pogłaskałem TJ po głowie i spojrzałem w jego niewidzące oczy. Dzieciaki zazwyczaj patrzą na mnie z nieskrywanym podziwem, będącym czymś w rodzaju mieszaniny strachu i czci. Moi koledzy są zdania, że dzieci lepiej niż dorośli zdają sobie sprawę z tego, co się z nimi dzieje. Ja sądzę, że wyjaśnienie jest mniej skomplikowane. Dzieci uważają swoich rodziców za nieustraszonych i niepokonanych – a tymczasem ci rodzice patrzą na mnie, lekarza, z nabożnym szacunkiem, jaki normalnie rezerwuje się dla bóstwa.

Co może bardziej przerażać dziecko?

Po kilku minutach TJ zamknął oczy. Zapadł w sen.

– Po prostu wpadł na framugę drzwi – rzekł Tyrese. – To wszystko. Jest niewidomy. Zdarza się, no nie?

– Będziemy musieli zatrzymać go tu na noc – powiedziałem. – Wszystko będzie dobrze.

– Jakim cudem? – mruknął Tyrese. – Jakim cudem ma być dobrze, jeśli nie można powstrzymać krwawienia?

Nie miałem na to odpowiedzi.

– Muszę wyciągnąć go stąd.

Nie miał na myśli szpitala.

Tyrese sięgnął do kieszeni i zaczął odliczać banknoty. Nie byłem w nastroju. Powstrzymałem go machnięciem ręki i powiedziałem:

– Policzymy się następnym razem.

– Dzięki za przybycie, doktorze. Doceniam to.

Już miałem mu przypomnieć, że przyjechałem do jego syna, a nie do niego, ale wolałem milczeć.

Ostrożnie, myślał Carlson, czując, jak przyspiesza mu puls. Bądź cholernie ostrożny.

Wszyscy czterej – Carlson, Stone, Krinsky i Dimonte – siedzieli przy stole konferencyjnym z asystentem prokuratora okręgowego Lance’em Feinem. Ten ostatni był ambitnym i krwiożerczym jak łasica człowieczkiem o nieustannie podskakujących brwiach i woskowatej twarzy wyglądającej tak, jakby zaraz miała się stopić i spłynąć na podłogę.

– Weźmy tego chorego drania za dupę – zaproponował Dimonte.

– Jeszcze raz – rzekł Lance Fein. – Poskładajcie to dla mnie tak, żeby nawet Alan Dershowitz chciał go zapuszkować.

Dimonte skinął na partnera.

– Dalej, Krinsky. Zrób mi dobrze.

Krinsky wyjął swój notes i zaczął czytać:

– Rebecca Schayes została dwukrotnie postrzelona w głowę z bardzo bliskiej odległości, z pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Działając na mocy nakazu rewizji, wystawionego przez sąd federalny, znaleźliśmy pistolet o tym kalibrze w garażu doktora Becka.

– Odciski palców na broni? – zapytał Fein.

– Żadnych. Analiza balistyczna potwierdziła jednak, że broń znaleziona w garażu doktora Becka była narzędziem zbrodni.

Dimonte uśmiechnął się i uniósł brwi.

– Czy ktoś jeszcze dostał orgazmu?

Brwi Feina uniosły się i opadły.

– Proszę czytać dalej – rzekł.

– W wyniku przeszukania dokonanego na mocy tego samego nakazu znaleziono parę gumowych rękawiczek w pojemniku na śmieci na terenie rezydencji doktora Becka. Na prawej rękawiczce wykryto ślady prochu. Doktor Beck jest praworęczny.

Dimonte oparł o stół nogi w butach z wężowej skóry i przesunął językiem wykałaczkę.

– Och, tak, mocniej, mocniej. To lubię.

Fein zmarszczył brwi. Krinsky, nie odrywając oczu od notatnika, poślinił palec i przewrócił kartkę.

– Na tej samej rękawiczce z prawej ręki laboratorium znalazło włos, którego kolor był identyczny z barwą włosów Rebekki Schayes.

– O Boże! O Boże! – wrzasnął Dimonte, udając orgazm. A może wcale nie udawał.

– Pełna analiza DNA wymaga więcej czasu – ciągnął Krinsky. – Ponadto na miejscu zbrodni znaleziono odciski doktora Becka, chociaż nie w pomieszczeniu ciemni, w którym popełniono zbrodnię.

Krinsky zamknął notes. Obecni spojrzeli na Lance’a Feina.

Ten wstał i potarł podbródek. Oprócz Dimonte’a wszyscy skrywali przepełniającą ich radość. W pokoju panowała elektryzująca atmosfera, poprzedzająca aresztowanie winnego, odurzająca jak narkotyk, towarzysząca rozwiązaniu naprawdę dużych spraw. Będą konferencje prasowe, telefony od polityków i zdjęcia w gazetach.

Tylko Nick Carlson odczuwał dziwny niepokój. Siedział, skręcając, rozwijając i znów zwijając skrawek papieru. Nie mógł przestać. Coś tkwiło w jego podświadomości, tuż za polem widzenia, coś, czego wciąż nie mógł uchwycić, ale było tam, irytujące jak wszyscy diabli. Po pierwsze, te urządzenia podsłuchowe w domu doktora Becka. Ktoś założył mu podsłuch. Na linii telefonicznej także. Tymczasem nikt nie wiedział dlaczego i nie przejmował się tym.

– Lance? – rzucił Dimonte.

Lance Fein odchrząknął.

– Czy wiecie, gdzie jest teraz doktor Beck? – zapytał.

– W szpitalu – odparł Dimonte. – Postawiłem tam dwóch mundurowych, żeby mieli go na oku.

Fein kiwnął głową.

– No, Lance – rzekł Dimonte. – Daj mi to, chłopie.

– Najpierw zadzwońmy do pani Crimstein – powiedział Fein. – Kurtuazyjnie.

Shauna opowiedziała Lindzie prawie wszystko. Pominęła to, że Beck „widział” Elizabeth na ekranie monitora. Nie dlatego, że w to wierzyła. Była prawie pewna, że to cyfrowy fotomontaż. Lecz Beck wyraził się jasno. Nie mów nikomu. Nie lubiła mieć tajemnic przed Lindą, ale lepsze to niż zawieść zaufanie Becka.

Linda przez cały czas patrzyła jej w oczy. Nie kiwała głową, nie odzywała się i nie poruszała. Kiedy Shauna skończyła, zapytała:

– Widziałaś te zdjęcia?

– Nie.

– Skąd się wzięły w rękach policji?

– Nie mam pojęcia.

Linda wstała.

– David nigdy nie skrzywdziłby Elizabeth.

– Wiem o tym.

Linda objęła się ramionami. Zaczęła ciężko dyszeć. Krew odpłynęła jej z twarzy.

– Co ci jest? – spytała Shauna.

– Co przede mną ukrywasz?

– Dlaczego sądzisz, że coś przed tobą ukrywam?

Linda tylko popatrzyła na nią.

– Zapytaj swojego brata – poradziła jej Shauna.

– Dlaczego?

– Ja nie mogę ci tego powiedzieć.

Znów ktoś zadzwonił do drzwi. Tym razem do domofonu podeszła Shauna.

– Taak?

Z głośnika popłynął głos:

– Tu Hester Crimstein.

Shauna nacisnęła guzik otwierający drzwi. Dwie minuty później do mieszkania wpadła Hester.

– Czy znacie niejaką Rebeccę Schayes, fotografa?

– Pewnie – odparła Shauna. – Chociaż od dawna jej nie widziałam. Linda?

– Ja też nie. Od lat. Ona i Elizabeth wynajmowały wspólnie mieszkanie w śródmieściu. Dlaczego pytasz?

– Zeszłej nocy została zamordowana – odparła Hester. – Uważają, że to Beck ją zabił.

Obie kobiety zastygły, jakby ktoś je spoliczkował. Shauna pierwsza doszła do siebie.

– Przecież ja byłam wczoraj wieczorem z Beckiem – powiedziała. – W jego domu.

– Do której?

– A do której ci trzeba?

Hester zmarszczyła brwi.

– Nie pogrywaj ze mną, Shauno. O której opuściłaś jego dom?

– O dziesiątej, dziesiątej trzydzieści. O której zginęła?

– Jeszcze nie wiem. Mam jednak swoje źródła. Podobno mają przeciwko niemu murowane dowody.

– Bzdura.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: