Kawałek dalej doktor Tearfly, przyrodnik, obserwował ptaki. Bellis przybrała srogą minę. Zamierzała odejść, jak tylko doktor Tearfly się do niej odezwie.
Kiedy spuścił głowę i zobaczył, że ona przygląda mu się zimno, uśmiechnął się do niej z roztargnieniem i wyjął notes. Jego uwaga nie zatrzymała się na niej ani chwili. Bellis patrzyła, jak doktor Tearfly rysuje mewy, jakby jej tam w ogóle nie było.
Oceniała go na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Rzedniejące włosy czesał do tyłu. Nosił małe, prostokątne okulary i kamizelkę z tweedu.
Na przekór akademickiemu stereotypowi nie sprawiał jednak wrażenia słabeusza czy groteskowego mola książkowego. Był wysoki i nieźle się trzymał.
Szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami ołówka przenosił na papier podwinięte ptasie pazury i brutalną wojowniczość oczu mew. Bellis poczuła do niego odrobinę sympatii.
Po jakimś czasie odezwała się.
Przyznała w duchu, że tak się łatwiej podróżuje. Johannes Tearfly był uroczym człowiekiem. Bellis podejrzewała, że równie przyjaźnie odnosiłby się do każdej innej osoby na pokładzie.
Zjedli razem lunch i bez większych problemów odciągnęła go od innych pasażerów, którzy bacznie im się przyglądali. Tearfly był człowiekiem, który nie miał w sobie ani śladu intryganctwa. Nawet jeśli przyszło mu do głowy, że dotrzymywanie towarzystwa nieuprzejmej i zdystansowanej Bellis Coldwine może być powodem plotek, zupełnie się tym nie przejmował.
Tearfly chętnie mówił o swojej pracy. Z entuzjazmem wyrażał się o niezbadanej faunie Nova Esperium. Powiedział Bellis, że po powrocie do Nowego Crobuzon planuje napisać monografię. Gromadził rysunki, heliotypy i obserwacje.
Bellis opisała mu ciemną, górzystą wyspę, którą widziała na północy w późnych godzinach wieczornych poprzedniego dnia.
– To była Morin Północna – powiedział. – Na północny zachód od nas przypuszczalnie mamy w tej chwili Cancir, a po zmroku przybijemy do brzegu Wyspy Tańczącego Ptaka.
Pasażerowie bez przerwy rozmawiali o położeniu statku i jego zmianach, toteż Tearfly patrzył na Bellis z zainteresowaniem, zaskoczony jej ignorancją. Nie przejęła się tym. Ważne było dla niej to, przed czym ucieka, nie zaś gdzie jest i dokąd zmierza.
Wyspa Tańczącego Ptaka pojawiła się na horyzoncie tuż po zachodzie słońca. Wulkaniczna skała była ceglastoczerwona i wypiętrzała się w małe wierzchołki podobne do kości ramion. Na nadmorskim zboczu usadowił się Qe Banssa, ubogi, brzydki, mały port rybacki. Myśl, że przyjdzie jej postawić stopę w kolejnym rozżalonym mieście, tkwiącym w pułapce ekonomiki morza, przygnębiła Bellis.
Marynarze, którzy nie dostali przepustki, patrzyli naburmuszeni, jak ich koledzy i pasażerowie schodzą po trapie. W porcie nie było innych statków z Nowego Crobuzon: Bellis nie miała komu zostawić listu. Zadała sobie pytanie, po co zawinęli do takiej dziury.
Poza męczącą wyprawą badawczą do sawann Wormseye przez kilku laty, Bellis nigdy tak bardzo nie oddaliła się od Nowego Crobuzon. Obserwowała ludzi w porcie, starych, ale o żywych spojrzeniach. Wiatr niósł ze sobą garstkę dialektów. Większość okrzyków należała do dialektu salt, szwargotu marynarzy, skleconego z tysiąca języków używanych nad Kanałem Bazyliszka, w Ragamoll, Perrickish, na Wyspach Pirackich i Jheshull.
Bellis patrzyła, jak kapitan Myzovic idzie po stromych schodach do blankowanej ambasady Nowego Crobuzon.
– Czemu zostaje pani na pokładzie? – spytał Johannes.
– Nie ciągnie mnie ani do tłustego jedzenia, ani do świecidełek. Te wyspy mnie przygnębiają.
Johannes uśmiechnął się powoli, jakby jej postawa wzbudziła w nim zachwyt. Wzruszył ramionami i spojrzał na niebo.
– Będzie padać, a ja mam pracę do wykonania na statku – oznajmił, jakby ona odpowiedziała mu tym samym pytaniem.
– Dlaczego w ogóle się tutaj zatrzymujemy?
– Podejrzewam, że w jakichś sprawach urzędowych – odparł ostrożnie Johannes. – To ostatnia większa placówka. Dalej wpływy Nowego Crobuzon są znacznie bardziej… ograniczone. Przypuszczam, że kapitan ma tutaj najprzeróżniejsze sprawy do załatwienia. Na szczęście to nie nasz interes – dodał po chwili przerwy. Spojrzeli na wciąż ciemniejący ocean. – Widziała pani jakichś skazańców? – spytał znienacka.
Bellis popatrzyła na niego zaskoczona.
– Nie, a pan?
Poczuła się przyciśnięta do muru. Fakt, że statek wiezie czujący ładunek, deprymował ją.
Uświadomienie sobie, że musi opuścić Nowe Crobuzon, było nagłe i przerażające. Planowała wyjazd w stanie lekkiej paniki. Musiała uciec jak najdalej i jak najszybciej. Cobsea i Myrshock leżały zbyt blisko. Gorączkowo zastanawiała się nad Shankell, Yoraketche, Neovaa n i Tesh. Były to jednak kraje zbyt odległe, zbyt niebezpieczne, zbyt obce, zbyt trudno dostępne albo zbyt przerażające. Nie oferowały niczego, w czym mogłaby się zadomowić. Bellis uświadomiła sobie ze zgrozą, że rozstanie jest dla niej niezmiernie trudne, że kurczowo trzyma się Nowego Crobuzon, tego, co ją określa.
Wtedy pomyślała o Nova Esperium. Z otwartymi ramionami wita nowych obywateli. Nie zadaje pytań. Pół świata od Nowego Crobuzon, małe otarcie cywilizacji na skórze nieznanych lądów. Swoista filia ojczystego kraju, kolonia Nowego Crobuzon. Bardzo szorstka, arogancka i twarda, mniej rozpieszczona – Nova Esperium była zbyt młoda, aby mogła sobie pobłażać – ale kultura wzorowana na kulturze jej miasta.
Uzmysłowiła sobie, że jeśli obierze ten cel podróży, Nowe Crobuzon opłaci jej przejazd, mimo że będzie stąd umykała. I zostanie jej nić komunikacyjna: rzadko, lecz regularnie kursujące statki. Kiedy dojdzie do wniosku, że może bezpiecznie wrócić, po prostu wsiądzie na jeden z nich.
Ale jednostki, które podejmowały długą, niebezpieczną podróż z Zatoki Żelaznej przez Wezbrany Ocean, woziły do Nova Esperium siłę roboczą. To oznaczało ładownię pełną więźniów: peonów, parobków i prze-tworzonych.
Jedzenie kwasiło się jej w żołądku na myśl o mężczyznach i kobietach zamkniętych na dole, bez światła, dlatego starała się o nich nie myśleć. Gdyby wybór należał do niej, trzymałaby się jak najdalej od takich podróży i takiego brutalnego handlu.
Bellis spojrzała na Johannesa, usiłując odgadnąć jego myśli.
– Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać. Sądziłem, że będą częściej wypuszczani.
Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem.
Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały ponaglająco.
Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami, przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień i wszędobylskie szepty.
– Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki się jej nie upuści.
Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów, mężczyzna był prze-tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach kary za jakąś zbrodnię.
– Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna. – Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra. Zerknął na mężczyznę.
Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę.