– A goście o tym wiedzą? – zapytał Cortone.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Dickstein.
Cortone był prawie pewien, że dom okaże się mauretańską willą. Ujrzał jednak imitację stylu elżbietańskiego: białe ściany i zielone belkowanie. Ogród od frontu przypominał dżunglę. Trzej młodzi ludzie brukowaną dróżką doszli do domu. Zastali drzwi uchylone; prowadziły one do prostokątnego hallu. Z głębi domu dobiegał śmiech: przyjęcie już się zaczynało. Salon znajdował się za dwuskrzydłowymi drzwiami, które się rozwarły, a w nich ukazała się najpiękniejsza kobieta na świecie.
Cortone osłupiał. Pożerał ją dosłownie wzrokiem, kiedy zbliżała się, by ich powitać. Usłyszał głos Dicksteina:
– A to mój przyjaciel, Alan Cortone – i poczuł dotyk jej smukłej, śniadej ręki, ciepłej, suchej i drobnej. Nie miałby nic przeciw temu, żeby trwało to wiecznie.
Ale kobieta odwróciła się i wprowadziła ich do salonu. Dickstein szturchnął Cortonego w ramię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dobrze wiedział, co działo się w duszy przyjaciela. Cortone opanował się na tyle, by wymamrotać: – O rany!
Na małym stole, w szeregu, z wojskową precyzją ustawiono niewielkie kieliszki z sherry. Kobieta podała jeden Cortonemu.
– Przy okazji, jestem Eila Ashford – przedstawiła się z uśmiechem.
Cortone przypatrywał jej się z uwagą, kiedy rozdawała drinki. Jej uroda obywała się bez upiększeń: żadnego makijażu, proste, czarne włosy, biała suknia i sandały. W pewnym sensie ta kobieta była jakby naga; Cortone poczuł się skrępowany, ponieważ budziło się w nim zwierzę, kiedy na nią patrzył.
Sporo go kosztowało, żeby oderwać od niej oczy i rozejrzeć się wokół. Salon urządzony był elegancko, ale bez dbałości o szczegóły, co jest charakterystyczne dla ludzi, którzy – wedle własnego mniemania – żyją na pewnym poziomie. Na obrzeżach kosztownego perskiego dywanu widać było podłogę pokrytą szarym linoleum; ktoś naprawiał radio i porozrzucał części na stoliku; na tapetach odcinały się prostokąty po zdjętych obrazach; kilka kieliszków z sherry nie pasowało do kompletu. Co zaś do gości – było ich tutaj około tuzina.
Jakiś szykowny Arab w perłowoszarym garniturze oglądał drewniane rzeźby ustawione na gzymsie kominka. Eila Ashford zawołała go.
– Chcę wam przedstawić Jasifa Hasana. To przyjaciel moich rodziców – powiedziała – studiuje w Worcester College.
– Znam Dicksteina – odparł Hasan i przywitał się ze wszystkimi. Cortone pomyślał, że jest całkiem przystojny jak na czarnucha. I wyniosły – jak każdy czarnuch, który zarobił trochę forsy i bywa zapraszany przez białych.
– Pan z Libanu? – zapytał go Rostow.
– Z Palestyny.
– O! – ożywił się Rostow. – I co pan sądzi o ONZ-owskim planie podziału Palestyny?
– Jest bez sensu – odrzekł Arab, cedząc słowa. – Brytyjczycy muszą odejść, a wtedy mój kraj stanie się demokratycznym państwem.
– Ale wówczas Żydzi będą mniejszością – zauważył Rostow.
– W Anglii też są mniejszością. Czy to oznacza, że powinni otrzymać Surrey i urządzić tam własne państwo?
– Surrey nigdy do nich nie należało, w przeciwieństwie do Palestyny.
Hasan wzruszył ramionami.
– Było to wtedy, gdy Walijczycy rządzili Anglią, Anglicy Niemcami, a francuscy Normanowie zamieszkiwali Skandynawię. – Odwrócił się do Dicksteina. – Pan ma poczucie sprawiedliwości. Co pan o tym sądzi?
Dickstein zdjął okulary.
– Mniejsza o sprawiedliwość. Chciałbym mieć takie miejsce, które mógłbym nazwać swoim własnym.
– Nawet gdyby musiał pan zabrać mi moje?
– Do pana może należeć cała reszta Bliskiego Wschodu.
– Ale ja jej nie chcę.
– Ta dyskusja dowodzi, że podział jest nieunikniony – uciął Rostow.
Kiedy się tak spierali o Palestynę, Eila Ashford otworzyła paczkę papierosów. Cortone wziął jednego, potem podał Eili ognia.
– Długo pan zna Dicksteina? – spytała.
– Spotkaliśmy się w 1943 roku. – Obserwował jej ciemne wargi z papierosem. Nawet palić potrafiła pięknie.
– On mnie szalenie interesuje. – Delikatnie zdjęła okruszek tytoniu z czubka języka.
– Dlaczego?
– Nie tylko mnie. To przecież jeszcze chłopiec, a wygląda tak staro. Poza tym pochodzi z prostego środowiska, a bynajmniej nie onieśmielają go ci wszyscy Anglicy z wyższych sfer.
Cortone pokiwał głową.
– Właśnie stwierdzam, że tak naprawdę ja też go nie znam.
– Mój mąż uważa go za świetnego studenta.
– Nat uratował mi życie.
– Dobry Boże! – Eila Ashford baczniej przyjrzała się Cortonemu. Była zdumiona, że okazał się tak sentymentalny. W każdym razie postanowiła dać mu szansę. – Niechże mi pan o tym opowie.
Jakiś mężczyzna w średnim wieku ubrany w luźne sztruksowe spodnie dotknął jej pleców.
– No i jak tam, moja droga?
– Świetnie – odpowiedziała. – Panie Cortone, to mój mąż, profesor Ashford.
– Miło mi. – Cortone spojrzał na jego łysinę i wyjątkowo źle leżące ubranie. Spodziewał się raczej kogoś w typie słynnego pułkownika Lawrence’a. Pomyślał, że Nat mimo wszystko może mieć nadzieję.
– Pan Cortone właśnie opowiada mi, jak Nat Dickstein uratował mu życie.
– Doprawdy! – zainteresował się Ashford.
– To niedługa historia – powiedział Cortone. Odnalazł wzrokiem Dicksteina pochłoniętego rozmową z Hasanem i Rostowem. (Już z samych sylwetek można było odczytać, jakie każdy z tej trójki żywi przekonania. Rostow: szeroko rozstawione nogi, palec uniesiony w górę jak u nauczyciela, niezłomna wiara w dogmaty. Hasan: oparty o biblioteczkę, ręka w kieszeni, papieros w ustach – postawa wyrażająca zdecydowany dystans do tej międzynarodowej debaty nad przyszłością jego kraju jako do czysto akademickich rozważań. Dickstein: ręce założone, głowa pochylona w skupieniu, przygarbione plecy jak u piłkarza składającego się do strzału wyrażały napięcie absolutnie sprzeczne z beznamiętnym tonem jego uwag. – Brytyjczycy obiecali Żydom Palestynę – usłyszał Cortone głos jednego z nich. – Strzeż się podarunków od złodzieja – usłyszał natychmiastową ripostę.) Odwrócił się do Ashfordów. – Było to na Sycylii, niedaleko górskiego miasteczka Ragusa – zaczął opowiadać. – Zdobywaliśmy umocnienia na jego peryferiach. W niewielkiej dolinie, na północ od miasteczka tuż przy kępie drzew natknęliśmy się na niemiecki czołg. Wyglądał na porzucony, ale na wszelki wypadek wrzuciłem do środka granat. Wtedy rozległ się pojedynczy strzał i z drzewa zwalił się Niemiec z automatem. Ukrył się tam, żeby nas powystrzelać, kiedy będziemy go mijali. Człowiekiem, który go zabił, był Nat Dickstein.
Oczy Eili zaiskrzyły się z podniecenia. Za to jej mąż zbladł. Jasne, profesorowi nie w smak takie kawałki o życiu i śmierci, pomyślał Cortone. Jeśli to cię zirytowało, papciu, oby Nat nie opowiadał ci nigdy o swoich przeżyciach.
– Brytyjczycy podeszli z drugiej strony – ciągnął. – Nat zauważył czołg – tak jak i ja – ale zwietrzył zasadzkę. Trafił snajpera i wypatrywał innych, kiedyśmy się zbierali do odjazdu. Gdyby nie był tak cholernie bystry, już bym nie żył.
Milczeli przez chwilę.
– To przecież było całkiem niedawno, a my tak szybko zapominamy – odezwał się Ashford.
Eila przypomniała sobie o innych gościach.
– Chciałabym jeszcze z panem porozmawiać, zanim pan wyjdzie – powiedziała do Cortonego i podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu, które próbował otworzyć Hasan.
Ashford gładził nerwowo rzadkie włosy za uszami.
– Opinia publiczna dowiaduje się o wielkich bitwach – zauważył – lecz sądzę, że żołnierz najlepiej pamięta takie właśnie drobne potyczki, w których sam uczestniczył.
Cortone skinął głową. Pomyślał, że Ashford nie ma zielonego pojęcia o wojnie, i zastanawiał się, czy młodość profesora była w istocie tak awanturnicza, jak to przedstawił Dickstein.
– Potem wziąłem go ze sobą – ciągnął Cortone – żeby poznał moich krewnych. Pochodzę z Sycylii. Jedliśmy spaghetti i piliśmy wino. Traktowali Nata jak bohatera. To trwało tylko kilka dni, ale czuliśmy się jak bracia, rozumie pan?