– Oczywiście.

– Kiedy usłyszałem, że dostał się do niewoli, pomyślałem, że już go nigdy nie zobaczę.

– Czy pan wie, co się z nim działo? – spytał Ashford. – Nie mówi o sobie zbyt wiele.

– Przeżył obóz.

– Miał szczęście.

– Tak pan myśli?

Ashford, zmieszany, rozglądał się dłuższą chwilę po pokoju.

– To nie jest typowo oksfordzkie towarzystwo – powiedział w końcu. – Dickstein, Rostow i Hasan to trochę niecodzienni studenci. Powinien pan poznać Toby’ego. To prawdziwie klasyczny student. – Pochwycił spojrzenie rumianego młodzieńca w tweedowym ubraniu i w bardzo szerokim krawacie. – Toby, chodź tu do nas, poznaj pana – to towarzysz broni Nata Dicksteina, pan Cortone.

Toby przywitał się.

– Czyżbym miał szansę usłyszeć jakąś plotkę prosto ze stajni? – zapytał obcesowo. – Czy Dickstein wygra?

– Co wygra? – spytał Cortone.

– Dickstein i Rostow mają rozegrać mecz szachowy – pośpieszył z wyjaśnieniem Ashford. – Panuje opinia, że obaj są piekielnie dobrzy, Toby sądzi, że ma pan jakieś informacje z pierwszej ręki. Najpewniej chce już przyjmować zakłady.

– Myślałem, że szachy to sport dla emerytów – oświadczył Cortone.

Toby westchnął z dezaprobatą i opróżnił swoją szklankę. Obaj, on i Ashford, wydawali się zakłopotani uwagą Cortonego. Sytuację uratowała dziewczynka – cztero- może pięcioletnia – która przyszła z ogrodu ze starym, burym kotem na rękach.

– To jest Suza – powiedział Ashford z mieszaniną dumy i pokory w głosie, jak każdy mężczyzna, który został ojcem w średnim wieku.

– A to Ezechiasz – przedstawiła wszystkim kota dziewczynka. Miała cerę i włosy matki. Kiedyś będzie tak samo piękna. Cortone zastanawiał się, czy jest naprawdę córką Ashforda. W jej wyglądzie nic na to nie wskazywało.

– Jak się masz, Ezechiaszu? – Cortone uprzejmie uścisnął mu łapę.

Suza podeszła do Dicksteina.

– Dzień dobry, Nat. Chcesz się pobawić z Ezechiaszem?

– Jest bardzo bystra – rzekł Cortone do Ashforda. – Muszę pogadać z Natem. Pan wybaczy. – On również podszedł do Dicksteina, który klęczał i głaskał kota.

Nat i Suza wyglądali na dobrych kumpli.

– Suza, to mój przyjaciel Alan – powiedział Nat.

– My się już znamy. – Dziewczynka zatrzepotała rzęsami. Cortone pomyślał, że musiała się tego nauczyć od matki.

– Byliśmy razem na wojnie – ciągnął Dickstein.

Suza spojrzała na Cortonego.

– Czy zabijałeś ludzi?

Cortone wahał się przez chwilę.

– Oczywiście.

– I to cię dręczy?

– Niespecjalnie. To byli źli ludzie.

– Nata to dręczy. Dlatego nie lubi o tym mówić.

To dziecko wiedziało o Dicksteinie więcej niż wszyscy dorośli. Kot zwinnie wyśliznął się z rąk Suzy, więc pobiegła za nim, zostawiwszy Dicksteina z Cortonem.

– Nie powiedziałbym, żeby pani Ashford była nie do wyjęcia – oświadczył spokojnie Cortone.

– Nie powiedziałbyś?

– Nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. On jest przynajmniej o dwadzieścia lat starszy i założę się, że żaden z niego pistolet. Jeśli pobrali się przed wojną, musiała mieć jakieś siedemnaście lat. Poza tym nie wyglądają na zakochanych.

– Chciałbym ci wierzyć – powiedział Dickstein. Nie wydawał się tym zbytnio zainteresowany. – Chodź, obejrzysz ogród.

Wyszli przez oszklone drzwi. Na dworze słońce świeciło mocniej i minął już ostry chłód. Ogród niby zielono-brązowa puszcza ciągnął się aż do brzegu rzeki. Uszli kawałek od domu.

– Nie spodobało ci się zbytnio to towarzystwo – stwierdził Dickstein.

– Wojna się skończyła – odparł Cortone. – Teraz każdy z nas żyje w innym świecie. Ci profesorowie, partie szachów, przyjęcia z sherry… Równie dobrze mógłbym trafić na Marsa. Moje życie to robienie interesów, walka z konkurencją, zarobienie tych paru dolców. Myślałem, żeby zaproponować ci robotę, ale chyba tracę czas.

– Alan…

– Posłuchaj, do diabła. Prawdopodobnie stracimy teraz kontakt. Nie bardzo nadaję się do pisania listów. Ale nie zapomnę, że zawdzięczam ci życie. Może kiedyś będziesz czegoś potrzebował. Wiesz, jak mnie znaleźć.

Dickstein chciał coś powiedzieć, ale usłyszeli jakieś głosy.

– Och, nie, nie tutaj, nie teraz. – To mówiła kobieta.

– Teraz, tutaj. – Ten głos należał do mężczyzny.

Dickstein i Cortone stali za rozrośniętym żywopłotem, który odgradzał róg ogrodu; z takiego żywopłotu miał tu kiedyś powstać cały labirynt, ale prac nie dokończono. Kilka kroków dalej ściana zieleni załamywała się pod kątem prostym, wytyczając promenadę biegnącą wzdłuż rzeki. Głosy dobiegały niewątpliwie z tamtej strony zarośli. Kobieta znowu przemówiła niskim, gardłowym głosem:

– Powiedziałam nie, idź do diabła, bo zacznę krzyczeć.

Dickstein i Cortone podbiegli do luki w żywopłocie. Cortone nigdy nie zapomni tego widoku. Poczuł, jak blednie, gdy wytrzeszczył oczy na tych dwoje ludzi, a potem ujrzał twarz Dicksteina. Była szara, jak twarz ciężko chorego. Otwarte usta wyrażały przerażenie i rozpacz. Cortone jeszcze raz spojrzał w stronę krzaków.

Kobietą była Eila Ashford. Miała sukienkę podwiniętą do pasa, twarz zarumienioną podnieceniem. Całowała Jasifa Hasana.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Megafon na lotnisku kairskim zabrzęczał niczym dzwonek u drzwi, Po czym zapowiedziano po arabsku, włosku, francusku i angielsku przylot samolotu linii Alitalia z Mediolanu. Toufik el-Masiri wstał od stolika w barze i skierował się na taras. Włożył ciemne okulary, bez których trudno mu było patrzeć na rozmigotaną płytę lotniska. Caravelle była już na ziemi i kołowała.

Sprowadziła go tu depesza. Przyszła rano od “wujka„ z Rzymu, zaszyfrowana. Prawo do używania szyfru w telegramach międzynarodowych mają właściwie wszystkie firmy, o ile klucz do niego zdeponują w urzędzie pocztowym. Szyframi takimi posługiwano się coraz częściej, głównie ze względów oszczędnościowych – zamiast pełnych zdań używano pojedynczych słów – a nie w celu zachowania tajemnicy. Depesza do Toufika zgodnie z rejestrem szyfrów podawała szczegóły testamentu jego zmarłej ciotki. Toufik jednak miał inny klucz, według którego wiadomość brzmiała następująco:

obserwuj i śledź profesora friedricha schulza stop przylot do kairu z mediolanu w środę 28 lutego stop na kilka dni stop wiek 51 wzrost 180 cm waga 150 funtów włosy jasne oczy niebieskie stop narodowość austriacka stop towarzyszy mu tylko żona stop.

Niebawem z samolotu zaczęli wychodzić pasażerowie i Toufik niemal natychmiast wypatrzył opisanego mężczyznę. Był tam tylko jeden wysoki szczupły blondyn. Miał na sobie jasnoniebieski garnitur, białą koszulę i krawat, niósł plastikową torbę ze sklepu wolnocłowego oraz aparat fotograficzny. Obok szła żona, o wiele niższa, w modnej sukience mini i blond peruce. Szli przez płytę lotniska, rozglądali się i wdychali ciepłe, suche pustynne powietrze, jak robi to większość ludzi, którzy po raz pierwszy lądują w Afryce Północnej.

Pasażerowie znikali w hali przylotów. Toufik stał na tarasie dopóty, dopóki z samolotu nie zaczęto wyładowywać bagaży. Wtedy wszedł do hali i wmieszał się w grupę ludzi czekających z drugiej strony barierki.

Nie znosił czekania. Była to umiejętność, której po prostu nie potrafił opanować. Uczono go strzelania, zapamiętywania mapy, otwierania sejfów i zabijania ludzi gołymi rękami – wszystko to w ciągu pierwszych sześciu miesięcy szkolenia. Kurs nie obejmował wykładów na temat cierpliwości, ćwiczeń zapobiegających mrowieniu nóg czy seminariów o nudzie. Tymczasem instynkt podpowiadał mu, że coś tutaj śmierdzi, uwaga, uwaga!…

W tłumie stał inny agent.

W podświadomości Toufika zapaliło się światełko alarmowe. Nadal jednak rozważał problem cierpliwości. Ludzie oczekujący krewnych, przyjaciół, wspólników okazywali zniecierpliwienie. Palili papierosy, przestępowali z nogi na nogę, wyciągali szyje, nie mogli sobie znaleźć miejsca. Stała tam rodzina z czworgiem dzieci, dwóch Arabów w tradycyjnych galabijach, biznesmen w ciemnym garniturze, młoda biała kobieta, kierowca ze znaczkiem Ford Motor Company i… Tylko jeden mężczyzna stał spokojnie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: