– Mówiono mi, że masz jakieś kłopoty.

– No właśnie.

– Z tym śpiącym królewiczem?

– Tak. Odstawiam poszukiwanego.

Carl pochylił się nisko i zajrzał do auta.

– Nie żyje?

– Mam nadzieję, że jeszcze zipie.

– A cuchnie tak, jakby już się rozkładał.

– To fakt – przyznałam. – Warto by mu zrobić porządny prysznic. – Silnie potrząsnęłam Sampsona za ramię i krzyknęłam mu prosto do ucha: – Pobudka! Jesteśmy na miejscu!

Clarence podniósł głowę i potoczył dokoła mętnym wzrokiem.

– Gdzie jesteśmy?

– Na komendzie policji. Wysiadaj.

Popatrzył na mnie wybałuszonymi oczyma, ale chyba wciąż nic do niego nie docierało. Na wpół leżał w fotelu, jak worek piasku.

– Zróbże coś – zwróciłam się do Constanzy. – Pomóż mi go wyholować.

Carl chwycił Clarence’a pod ramiona, a ja zaczęłam nogą napierać na jego pośladek. Wspólnymi siłami, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy wytaszczyć półprzytomnego Sampsona z jeepa i postawić go na chodniku.

– Teraz już wiesz, dlaczego zostałem gliniarzem – jęknął Constanza. – Nie umiałem przejść obojętnie obok takich szumowin.

Jakoś udało nam się wciągnąć Sampsona do budynku i posadzić na drewnianej ławce w dyżurce, na wprost pełniącego służbę porucznika. Wybiegłam z powrotem i odstawiłam samochód na ogólnodostępny parking. Nie chciałam, żeby się rzucał w oczy, bo jakiś nadgorliwiec mógłby go wciągnąć do rejestru skradzionych aut.

Kiedy wróciłam do dyżurki, Clarence był już bez paska od spodni i sznurówek, a wszystkie jego osobiste drobiazgi zostały spakowane do papierowej torby. Wyglądał przerażająco żałośnie. Wykonałam swoje pierwsze zlecenie, powinnam więc chyba odczuwać ogromną satysfakcję, ale wszelką radość przytłumił żal nad losem tego nieszczęśnika.

Odebrałam oficjalne potwierdzenie odstawienia poszukiwanego do aresztu, porozmawiałam jeszcze przez kilka minut z Carlem i wyszłam z komendy. Miałam nadzieję, że uda mi się wrócić do domu przed zmierzchem, ale na zewnątrz szybko zrobiło się ciemno, gdyż niebo zasnuły ciężkie burzowe chmury. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Ruch uliczny znacznie zelżał, co poprawiło mi nieco humor, gdyż mogłam łatwo wypatrzyć każdy samochód, który by jechał za mną. Uznałam to jednak za mało prawdopodobne. Według mojej oceny po raz kolejny zaprzepaściłam szansę schwytania Morelliego.

Nigdzie nie dostrzegłam niebieskiej furgonetki. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ponieważ Joe mógł się przesiąść do jakiegoś innego auta. Niemniej przez całą drogę do Nottingham bez przerwy zerkałam nerwowo we wsteczne lusterko. Gdzieś w głębi duszy byłam przeświadczona, że Morelli czai się gdzieś w pobliżu. Ale przynajmniej robił mi ten zaszczyt, że nie narzucał się ze swoją osobą. Mogło to oznaczać, że zaczął mnie traktować choć trochę poważnie. Pocieszałam się myślą, iż w ten sposób może mi być łatwiej wcielić w życie któryś z wariantów obezwładnienia go. Lecz na razie nie zostawało mi nic innego, jak zaparkować jeepa przed domem, ukryć się z pojemnikiem gazu w pobliskich krzakach i czekać w nadziei, że Morelli będzie chciał odebrać swój samochód.

Rozdział 6

Przed domem, w którym mieszkam, ciągnie się tylko szeroki chodnik. Parking umieszczono na tyłach. Nie jest to nic specjalnego, zwyczajny prostokątny plac wylany asfaltem i podzielony na miejsca postojowe. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby je przypisać poszczególnym lokalom, w związku z czym obowiązuje tam prosta reguła: kto pierwszy, ten lepszy. Zazwyczaj najlepsze miejsca parkingowe są zajęte. Obok uliczki dojazdowej stoją trzy wielkie pojemniki, jeden na odpadki, dwa pozostałe na surowce wtórne. Ten dowód dbałości o środowisko naturalne nieco szpeci otoczenie budynku. Tylne wejście jest ocienione wysokim żywopłotem z wybujałych azalii, ciągnącym się niemal przez całą długość domu. Azalie wyglądają wspaniale wiosną, kiedy są obsypane różowymi kwiatami, a także zimą, gdy pokryje je warstewka szronu skrzącego się niczym miriady gwiazd. W pozostałych porach roku są po prostu lepsze niż nic.

Wybrałam dobrze oświetlone miejsce w środkowej części placu, żeby łatwiej zauważyć Morelliego, gdyby rzeczywiście się zjawił, aby odebrać swój samochód. Zresztą nie miałam dużego wyboru, większość miejsc parkingowych była zajęta. Przeważająca część mieszkańców tego budynku to ludzie starsi, którzy nie lubią przebywać poza domem po zmroku. Około dziewiątej wieczorem na placu nie ma już ani jednego wolnego miejsca, a prawie wszystkie okna rozjaśnia blask włączonych telewizorów.

Rozejrzałam się uważnie, wypatrując Morelliego, a następnie otworzyłam maskę auta i zdjęłam głowicę rozdzielacza z urządzenia zapłonowego. Stosowałam tę metodę pracując w New Jersey, chyba tylko dzięki niej uchroniłam się przed kradzieżą samochodu. Każdy, kto na dłużej zostawia auto na parkingu lotniska w Newark, musi się nauczyć zdejmować głowicę rozdzielacza. To jedyny sposób, aby zyskać pewność, że samochód wciąż będzie stał na placu, kiedy przyleci się z powrotem.

Nie muszę ukrywać, że w wyobraźni widziałam już Morelliego, który nie mogąc uruchomić auta, zagląda pod maskę, umożliwiając mi w ten sposób skorzystanie z gazu paraliżującego. Spokojnie poszłam w kierunku tylnego wejścia do budynku, po czym ukryłam się za żywopłotem z azalii, próbując opanować szybsze bicie serca.

Rozłożyłam na ziemi gazetę i usiadłam na niej, żeby nie zabrudzić garsonki. Miałam ochotę się przebrać, lecz wolałam nie ryzykować, że Joe zjawi się wtedy, kiedy będę na górze. Za żywopłotem leżała sterta grubych wiórów sosnowych, dokoła walały się przeróżne śmieci. Gdybym była dzieckiem, zapewne bym uznała, że to i tak doskonała kryjówka. Ale wyrosłam już z tego okresu i zwracałam uwagę na wiele rzeczy, które kiedyś wcale mi nie przeszkadzały. Uderzyło mnie, że te azalie od tyłu wcale nie wyglądają tak ładnie, jak od strony parkingu.

Po chwili na plac wjechał duży chrysler i wysiadł z niego starszy, siwowłosy mężczyzna. Rozpoznałam jednego z sąsiadów, chociaż nie wiedziałam nawet, jak się nazywa. Powoli dotarł do tylnego wejścia i zniknął wewnątrz budynku. Chyba mnie nie zauważył, w każdym razie nie wrzasnął: „Ratunku! Za żywopłotem ukrywa się jakaś stuknięta baba!” Zaczęłam więc nabierać przeświadczenia, że dobrze wybrałam punkt obserwacyjny.

Po jakimś czasie spojrzałam na zegarek, była za kwadrans dziesiąta. Próżne wyczekiwanie zaczynało mi już doskwierać. Byłam głodna, zmęczona i zesztywniała od siedzenia na ziemi. Dobrze wiem, że są ludzie, którzy w takiej sytuacji całkowicie zajęliby się własnymi myślami, zaczęli układać listę najważniejszych spraw do załatwienia czy chociażby oddali się marzeniom. Ale mnie takie bezczynne siedzenie jedynie ogłupiało. Jakbym się zapadała w czarną dziurę albo znajdowała poza czasem.

O jedenastej ciągle czatowałam za azaliami. Nogi mnie już bolały i musiałam skorzystać z toalety. Ale jakimś sposobem zmusiłam się, by pozostać w ukryciu jeszcze przez półtorej godziny. Roztrząsałam w myślach sposoby działania, układałam plany. Wreszcie zaczęło padać. Wielkie, jakby rozleniwione krople deszczu w zwolnionym tempie odbijały się od liści krzewów, znaczyły ciemnymi plamkami cały teren przede mną i pobudzały do życia całą gamę różnorodnych zapachów, w mej świadomości kojarzących się z wonią zleżałego kurzu i gęstych sieci pajęczyn. Siedziałam oparta plecami o podmurówkę budynku, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Szeroki gzyms chronił mnie przed zmoknięciem, tylko z rzadka odczuwałam na skórze kropelki wilgoci.

Już po paru minutach deszcz zelżał, krople zrobiły się mniejsze i padały gęściej, ale za to zerwał się lekki wiatr. Strumyki wody jęły tworzyć drobne, ciemne kałuże, w których odbijały się iskierki ulicznych łatani. Obserwowałam cierpliwie, jak deszczówka ścieka leniwie po błyszczącej karoserii czerwonego jeepa.

To była wręcz wymarzona noc na to, żeby położyć się z książką do łóżka i zasłuchać w delikatny stukot kropel deszczu o parapet za oknem i metalową drabinkę pożarową. Za to strasznie paskudna na dalsze czatowanie w ukryciu za gęstym żywopłotem. Nasilający się wiatr zaczął miotać strugami deszczu i dość szybko przemoczyłam ubranie, a wilgotne włosy obkleiły mi całątwarz.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: