– Kłamiesz.

Błyskawicznie otoczył mnie ramieniem i ścisnął tak mocno, że mimo woli krzyknęłam z bólu.

Uniosłam nogę i z całej siły kopnęłam go w krocze. Niemal w tej samej chwili mnie uderzył. Nawet nie zauważyłam, kiedy podniósł rękę. Huknął mnie tak silnie, że aż zadzwoniło mi w uszach, a głowa odskoczyła do tyłu. Poczułam krew na wardze. Zamrugałam szybko, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Kiedy tylko mgła rozwiała mi się przed oczyma, walnęłam Ramireza prosto w twarz trzymanym w ręku pojemnikiem gazu obezwładniającego.

Zawył głośno i odskoczył ode mnie, zasłaniając oczy dłońmi. Dzikie wycie szybko przeszło w charczenie i kasłanie, Ramirez zachwiał się raz i drugi, wreszcie opadł na kolana i zaczął pełzać na czworakach. Ze zdumieniem spoglądałam na niego, jakbym miała przed sobą zranione zwierzę – olbrzymiego, rozwścieczonego, lecz poskromionego bawołu.

Na ulicę wypadł Jimmy Alpha, za nim wybiegła jego sekretarka. Pojawił się też jakiś nie znany mi mężczyzna, który szybko uklęknął obok Ramireza, objął go ramieniem i zaczął powtarzać, żeby głęboko oddychał, że za minutę wszystko przejdzie i znów poczuje się dobrze.

Alpha i jego sekretarka podbiegli do mnie.

– Jezus, Maria! – syknął Jimmy, wpychając mi w rękę chusteczkę do nosa. – Nic ci się nie stało? Nie doznałaś żadnych poważniejszych obrażeń?

Przyłożyłam chusteczkę do ust, żeby zahamować krwawienie, i szybko przeciągnęłam językiem po zębach, chcąc sprawdzić, czy któregoś nie straciłam.

– Nie, wszystko w porządku.

– Bardzo mi przykro – rzekł Alpha. – Nie zdawałem sobie sprawy, że z nim jest aż tak źle, że tak brutalnie odnosi się do kobiet. Przepraszam w jego imieniu. Sam nie wiem, co robić.

Nie byłam w nastroju do wysłuchiwania tych żałosnych przeprosin.

– Możesz zrobić dla niego bardzo wiele – odparłam. – Zaprowadzić go do psychiatry, zamknąć w odosobnieniu, albo zaciągnąć do weterynarza i kazać wykastrować.

– Pokryję wszystkie koszty – zaproponował szybko. – Jeśli chcesz, zawiozę cię do lekarza.

– W pierwszej kolejności zamierzam się udać na policję. Złożę oficjalną skargę i w żaden sposób nie zdołasz mnie odwieźć od tego zamiaru.

– Może przemyśl to jeszcze – rzekł błagalnym tonem. – Przynajmniej zaczekaj, aż odzyskasz równowagę. Nie zdołam go już wybronić, jeśli wpłynie kolejna skarga.

Rozdział 12

Szarpnięciem otworzyłam drzwi jeepa i usiadłam za kierownicą. Ostrożnie wykręciłam na środek jezdni i minęłam ich powoli, żeby nikogo nie potrącić. Dopiero później przyspieszyłam. Ani razu nie obejrzałam się do tyłu. Dopiero gdy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, pochyliłam wsteczne lusterko i obejrzałam się w nim. Górną wargę miałam głęboko rozciętą, z rany ciągle sączyła się krew. Stłuczenie na kości policzkowej zaczynało z wolna sinieć.

Z wściekłością zacisnęłam palce na kierownicy, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. Dojechałam na południe aż do ulicy State, skręciłam w nią i skierowałam się w stronę alei Hamilton. Dopiero tutaj poczułam się w znajomym, bezpiecznym otoczeniu, gdzie mogłam przystanąć i się zastanowić. Wjechałam na parking przed supermarketem i przez jakiś czas siedziałam za kierownicą. Powinnam złożyć na policji oficjalną skargę na Ramireza, lecz całym sercem tęskniłam do przytulnego zacisza własnego mieszkania. Nie byłam zresztą pewna, jak na komendzie zinterpretują ten incydent z Ramirezem. To prawda, że wcześniej mi groził, ale siedząc w samochodzie naprzeciwko wejścia do sali treningowej ewidentnie go sprowokowałam. Nie było to najmądrzejsze z mojej strony.

Od chwili, kiedy bokser niespodziewanie pojawił się obok mnie, wciąż byłam silnie zdenerwowana. Dopiero tu, na śródmiejskim parkingu, zaczęłam się powoli opanowywać. Powróciło uczucie wycieńczenia i dał o sobie znać ból. Odczuwałam dokuczliwe palenie skóry twarzy, bolały mnie też ramiona, ale na szczęście puls z wolna powracał do normy.

Nie oszukuj się, stwierdziłam w końcu, i tak nie masz zamiaru jechać dziś na komendę policji. Wygrzebałam z dna torebki wizytówkę Dorseya, gdyż przyszło mi do głowy, że będzie to najbezpieczniejszy sposób pożalenia się na swój los. Wybrałam numer telefonu, a gdy włączyła się automatyczna sekretarka, podałam swoje nazwisko i poprosiłam, żeby do mnie oddzwonił. Nie chciałam mówić, o co chodzi. Bałam się, że nie dam rady dwukrotnie relacjonować szczegółów zajścia.

Wysiadłam z jeepa, weszłam do sklepu i kupiłam paczkę mrożonego soku z winogron.

– Miałam wypadek – oznajmiłam sprzedawcy. – Rozcięłam sobie wargę.

– Może powinna pani pójść do lekarza?

Naderwałam opakowanie i przytknęłam kostkę lodu do opuchniętej rany.

– Och! – jęknęłam. – Teraz już znacznie lepiej.

Wróciłam do auta, uruchomiłam silnik i wrzuciłam wsteczny bieg. Zaledwie ruszyłam, huknęłam w maskę wjeżdżającego na parking samochodu. Przed oczyma mi pociemniało, miałam wrażenie, że tonę. Proszę cię, Boże, szepnęłam w duchu, oby tylko nie było silnego wgniecenia.

Wysiadłam z jeepa równocześnie z kierowcą tamtego wozu. Oboje zaczęliśmy szacować straty. Na szczęście jego samochód w ogóle nie ucierpiał. Nie było żadnego wgniecenia, zarysowanego lakieru, nawet smugi na grubej warstwie woskowej pasty. Natomiast prawy tylny błotnik jeepa wyglądał tak, jakby ktoś wypróbowywał na nim tępy otwieracz do konserw.

Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.

– Jakaś sprzeczka? – zapytał.

– Nie, miałam wypadek.

– Więc to chyba nie jest pani szczęśliwy dzień.

– Ostatnio w ogóle nie miewam dobrych dni.

Ponieważ to ja spowodowałam wypadek, ale jego samochód w ogóle nie ucierpiał, zapisaliśmy tylko nawzajem numery naszych polis ubezpieczeniowych. Zerknęłam po raz ostatni na błotnik jeepa i przeszył mnie dreszcz grozy. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać, czy samobójstwo nie byłoby lepsze od przyznania się do winy przed Morellim.

Rozległo się brzęczenie telefonu. Wskoczyłam z powrotem za kierownicę i sięgnęłam po aparat. Dzwonił Dorsey.

– Chcę złożyć oficjalną skargę na Ramireza – oznajmiłam. – Uderzył mnie pięścią w usta.

– Gdzie to się stało?

– Na ulicy Starka.

Zrelacjonowałam mu przebieg zajścia, nie zgodziłam się jednak, by przyjechał do mego mieszkania i spisał zeznanie. Wolałam nie ryzykować, że natknie się tam na Joego. Obiecałam, że jutro wpadnę do komendy i podpiszę oświadczenie.

Wzięłam prysznic i otworzyłam pudełko lodów na kolację. Regularnie co dziesięć minut wyglądałam na parking, wypatrując Morelliego. Postawiłam jeepa w odległym kącie placu, gdzie nie docierało zbyt wiele światła. Postanowiłam, że jeśli uda mi się w spokoju przeżyć tę noc, z samego rana pojadę do warsztatu Ala i poproszę go o błyskawiczne usunięcie wgniecenia. Nie miałam jedynie pojęcia, czym zapłacę za tę naprawę.

Oglądałam telewizję do jedenastej, wreszcie poszłam do łóżka. Przeniosłam klatkę Rexa do sypialni, żeby mieć jakieś towarzystwo. Ramirez nie dzwonił, ale Morelli także się nie pokazał. Sama nie wiedziałam, czy powinnam z tego powodu odczuwać ulgę, czy też być zawiedziona. Nie miałam pojęcia, czy Joe jest gdzieś w pobliżu i prowadzi nasłuch, zgodnie z umową zapewniając mi ochronę, dlatego też ułożyłam pod ręką, na nocnym stoliku, pojemnik z gazem, przenośny aparat telefoniczny oraz rewolwer.

Telefon zadzwonił o wpół do siódmej rano.

– Pora wstawać – oznajmił Morelli.

Zerknęłam na budzik.

– Żartujesz? Przecież to prawie środek nocy.

– Byłabyś już na nogach co najmniej od godziny, gdybyś musiała spać w ciasnym wnętrzu nissana sentry.

– Skąd wytrzasnąłeś tego nissana?

– Odstawiłem furgonetkę do przemalowania i usunięcia wszystkich anten z dachu. Udało mi się też skombinować nowe tablice rejestracyjne. Właściciel warsztatu wypożyczył mi na dzisiaj inny wóz. Przyjechałem po zmroku i zaparkowałem na ulicy Mapie, na tyłach parkingu za twoim domem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: