– Widzisz?! Zapala, przy pierwszej próbie! – zawołałam.
Ojciec jednak miał nadal sceptyczną minę, prawdopodobnie myślał o tym, że koniecznie powinnam sobie kupić nowego buicka. W jego mniemaniu buicków nie imały się takie straszne rzeczy, jakie spotkały nova. Wyprowadziłam wóz z parkingu, zatrzymałam się obok taksówki, pomachałam ojcu na pożegnanie i pokazałam na migi, że skręcam w Route 1. Poprowadziłam gruchota w stronę warsztatu, gdzie montowano używane tłumiki. Minęłam motel Howarda Johnsona o jaskrawopomarańczowym dachu, olbrzymią bazę spedycyjną, następnie rozległe wesołe miasteczko. Inni kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, jakby nie mieli odwagi się zbliżyć do mojego ryczącego i plującego dymem potwora. Dziesięć kilometrów dalej odetchnęłam z ulgą na widok żółto-czarnej tablicy zakładu naprawczego pojazdów.
Założyłam ciemne okulary, żeby ukryć za nimi osmalone brwi, lecz mimo to mechanik przyjmujący zlecenia popatrzył na mnie, marszcząc czoło ze zdumienia. Wypełniłam odpowiedni druczek, przekazałam mu kluczyki od samochodu i zajęłam wygodne miejsce w poczekalni przeznaczonej dla opiekunów niedomagających aut. Po trzech kwadransach wyruszyłam w drogę powrotną. Niewielką smugę dymu spostrzegłam za sobą jedynie wtedy, kiedy ruszałam ze skrzyżowania, a czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała tylko parę razy. Doszłam do wniosku, że i tak jest lepiej, niż oczekiwałam.
Jak zwykle mama zaczęła tyradę, zanim jeszcze wkroczyłam na werandę.
– Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz coraz gorzej. Zadrapania i siniaki, a teraz jeszcze te opalone włosy i… O mój Boże! Co się stało z twoimi brwiami? Ojciec powiedział mi tylko, że wybuchł jakiś pożar na parkingu przed twoim domem.
– To prawda. Samochód się zapalił. Na szczęście nic mi się nie stało.
– Widziałam reportaż w telewizji – wtrąciła babcia Mazurowa, zatrzymując się tuż za plecami mamy. – Podobno eksplodowała bomba, z samochodu nie było co zbierać. A w środku usmażył się jakiś facet, gość o nazwisku Beyers. Po nim podobno też niewiele zostało.
Babcia miała na sobie obszerną różowo-pomarańczową bawełnianą bluzę, z nieodzowną chusteczką do nosa wystającą z rękawa, oraz jasnobłękitne obcisłe szorty, śnieżnobiałe tenisówki i długie skarpety zrolowane tuż nad kostkami.
– Podobają mi się te spodenki – powiedziałam. – Mają uroczy kolor.
– Wyobraź sobie, że w tym stroju poszła dziś przed południem na pogrzeb! – zawołał z kuchni ojciec. – Musiała pożegnać Tony’ego Mancuso.
– Mówię ci, to dopiero było coś! – oznajmiła babcia Mazurowa. – Przyszła cała grupa weteranów wojennych. Najpiękniejszy pogrzeb miesiąca. A Tony wyglądał naprawdę wspaniale. Pod szyją miał jedwabny krawat haftowany w końskie łby.
– Do tej pory odebraliśmy już siedem telefonów – dodała mama. – Musiałam wszystkim wyjaśniać, że zapomniała dziś rano wziąć swoich pigułek.
Babcia ze złości zazgrzytała zębami.
– Bo tu nikt się nie zna na modzie, nigdy nie można włożyć czegoś odmiennego. – Spojrzała na swoje szorty i zapytała: – Co o tym myślisz? Mogę w nich wyjść na wieczorny spacer?
– Oczywiście, ale ja na wieczór włożyłabym czarne.
– Uważam dokładnie tak samo. Przy najbliższej okazji będę musiała kupić sobie takie same gatki, tylko czarne.
Około ósmej wieczorem, nasycona pysznym obiadem i przepełniona wrażeniami z tego zagraconego domku, byłam gotowa podjąć na nowo próbę samodzielnej egzystencji. Opuściłam więc rodzinne pielesze, zaopatrzona w drugą porcję smakowitych pasztecików, i pojechałam z powrotem do swego mieszkania.
Przez większą część dnia unikałam rozmyślań dotyczących zamachu bombowego, ale teraz nadeszła w końcu pora stawić czoło rzeczywistości. Ktoś próbował mnie zabić, a na pewno nie był to Ramirez. Jemu bowiem zależało wyłącznie na zadawaniu bólu i wysłuchiwaniu błagalnych próśb o litość. To prawda, że postępowanie Ramireza budziło we mnie wstręt i przerażenie, ale w znacznym stopniu można je było przewidzieć. To było dobrze znane zło, wywodzące się z szaleństwa wiodącego ku zbrodni.
Ale podłożenie bomby w samochodzie stanowiło dowód zupełnie innego rodzaju niepoczytalności, było efektem celowego, dobrze skalkulowanego działania. Miało na celu tylko jedno: usunięcie z tego świata przeszkadzającej komuś, wścibskiej osoby.
Z jakiego powodu chciano mnie zabić? – rozmyślałam. Dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na mojej śmierci? Już sam wydźwięk tych pytań, na które nie znajdowałam odpowiedzi, mroził mi krew w żyłach.
Zaparkowałam nova mniej więcej pośrodku asfaltowego placyku, zachodząc w głowę, czy jutrzejszego ranka starczy mi odwagi, by przekręcić kluczyk w stacyjce. Służby porządkowe usunęły już szczątki jeepa i poza ciemniejszymi plamami oraz spękaniami nawierzchni parkingu trudno było dostrzec jakieś wyraźniejsze ślady porannej tragedii. Zwinięto żółte policyjne taśmy, usunięto wszelkie porozrzucane części spalonego pojazdu.
Zaraz po wejściu do mieszkania zauważyłam, że lampka sygnalizacyjna automatycznej sekretarki mruga jak oszalała. Okazało się, że Dorsey dzwonił aż trzy razy, szukając ze mną kontaktu. Mówił nadzwyczaj ostrym tonem. Znalazłam też wiadomość od Berniego, który zapraszał mnie do odwiedzenia swego sklepu, gdyż organizował posezonową wyprzedaż. Kusił dwudziestoprocentową zniżką cen mikserów i robotów kuchennych, obiecując poczęstować wytwornym daiquiri pierwszych dwudziestu klientów. Chyba oczy mi zabłysły na wspomnienie o tym daiquiri. Miałam jeszcze trochę gotówki, toteż perspektywa okazyjnego kupna miksera także wydała mi się kusząca. Później zadzwonił Jimmy Alpha, jeszcze raz przepraszał mnie serdecznie i wyrażał nadzieję, że nie odniosłam zbyt poważnych obrażeń wskutek brutalnego potraktowania przez Ramireza.
Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziewiąta. Nie miałam już szans zdążyć do sklepu Berniego przed zamknięciem. Posmutniałam, gdyż byłam przekonana, że łyk daiquiri natychmiast rozjaśniłby mi umysł i pozwolił odgadnąć, kto zamierzał wysłać mnie na tamten świat.
Włączyłam telewizor i zapatrzyłam się na ekran, lecz moje myśli błądziły daleko. Nie mogłam się uwolnić od ciągłego szacowania potencjalnych zamachowców. Spośród poszukiwanych, których do tej pory odstawiłam do aresztu, w rachubę wchodził jedynie Lonnie Dodd, lecz on nadal przebywał za kratkami. Najpewniej zamach bombowy był więc powiązany z zabójstwem Kuleszy. Widocznie kogoś zaniepokoiło moje zainteresowanie tą sprawą. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, żeby ktoś się zaniepokoił aż do tego stopnia, by podjąć próbę zamachu na moje życie. Wszak w grę wchodziło zwyczajne morderstwo.
Doszłam więc do wniosku, że prawdopodobnie przeoczyłam jakiś szczegół dotyczący Carmen Sanchez, Kuleszy bądź Morelliego… albo też owego tajemniczego świadka.
Stopniowo zaczęły mnie ogarniać najgorsze przeczucia. Jak wynikało z tego pobieżnego przeglądu, stanowiłam śmiertelne zagrożenie tylko dla jednego człowieka – Joego Morelliego.
O jedenastej zadzwonił telefon. Zdążyłam podnieść słuchawkę, zanim włączyła się automatyczna sekretarka.
– Jesteś sama? – zapytał Joe.
Zawahałam się na moment.
– Tak.
– Skąd to wahanie w twoim głosie?
– A jak ty byś się czuł na moim miejscu, gdybyś tylko cudem wyszedł cało z zamachu na twoje życie?
– Ktoś próbował cię zabić?
– Nie inaczej.
– Od razu zrobiło mi się gorąco.
– To tak, jak i mnie.
– Idę na górę. Czekaj przy drzwiach.
Wsunęłam pojemnik z gazem za pasek szortów i zakryłam go bluzką. Zaczekałam z okiem przytkniętym do wizjera i otworzyłam drzwi, kiedy tylko Joe pojawił się w korytarzu. On także z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej. Włosy miał za długie i posklejane, a jego twarz pokrywał z pozoru tygodniowy zarost, chociaż Morelli nie golił się najwyżej od dwóch dni. Przybrudzone dżinsy i sprana bawełniana koszulka nadawały mu wygląd ulicznika.
Zamknął za sobą drzwi i przekręcił rygiel zasuwki. Z posępną miną otaksował wzrokiem moją rozciętą wargę, siniaki na policzku oraz ramionach i osmalone brwi.