– To dość sławne lokalne postacie – wtrącił profesor.
– Mogą opowiadać nie lada historie – pan Dalton uśmiechnął się. – Prawdę mówiąc, są dość ekscentryczni i większość ich opowieści to zwykłe bajki. Opowiadają na przykład o walkach z Indianami, ale wątpię, czy kiedykolwiek miały one miejsce.
– To ci heca! – wykrzyknął Pete. – Pewnie wszystko, co nam wczoraj nagadał, to kłamstwo!
Nim pan Dalton zdążył odpowiedzieć, tylne drzwi wejściowe rozwarły się na oścież i do kuchni wszedł spiesznie rządca, Luke Hardin.
– Właśnie znaleźli młodego Castro w dolinie – powiedział ponuro.
– Co mu się stało? – pan Dalton zerwał się z krzesła.
– Koń go zrzucił zeszłego wieczoru, jak przepędzał jakieś zbłąkane stado. Leżał bez pomocy całą noc.
– W jakim jest stanie?
– Doktor mówi, że wszystko w porządku, tylko potłuczenia i skręcił nogę w kostce. Ale wzięli go do szpitala w Santa Carla, bo podobno jest w szoku.
– Idę go natychmiast zobaczyć – pan Dalton zbierał się do wyjścia.
– Znowu dwaj pracownicy powiedzieli mi, że odchodzą – dodał Hardin ze smutkiem. – Ponoć Castro mówił im, że coś się przemykało w Jęczącej Dolinie. Jak się zbliżył, to coś spłoszyło mu konia. Stanął dęba, zrzucił go i uciekł.
Daltonowie popatrzyli na siebie zatroskani.
– Czy to był duży, czarny koń? – zwrócił się Jupiter do rządcy.
– Tak, Duży Heban. Dobry koń. Sam wrócił dziś rano. Stąd wiedzieliśmy, że trzeba szukać młodego Castro.
– Czy widzieliście, chłopcy, Dużego Hebana zeszłego wieczoru? – zapytał pan Dalton.
– Tak, proszę pana – odpowiedział Jupiter. – Widzieliśmy dużego, czarnego konia bez jeźdźca.
– Powinniście zawsze zgłaszać taką sprawę, chłopcy – powiedział pan Dalton surowo. – Znaleźlibyśmy Castro dużo wcześniej.
– Powiedzielibyśmy, proszę pana, ale widzieliśmy, że za koniem szedł jakiś człowiek i sądziliśmy, że to jeździec. To był wysoki mężczyzna, miał bliznę na prawym policzku i przepaskę na oku.
– Nigdy nie słyszałem o kimś takim.
– Wysoki z przepaską na oku? – podchwycił profesor Walsh. – Brzmi groźnie, ale zdecydowanie to nie był El Diablo, co? On nie był wysoki i nie miał przepaski.
Pan Dalton skierował się do drzwi.
– Luke, uspokój ludzi, jeśli zdołasz. Odwiedzę Castra w szpitalu, a potem przyjdę do was na północną łąkę. Po drodze wstąpię jeszcze do szeryfa i zapytam go o człowieka, którego chłopcy widzieli wczoraj.
– Jeśli jedzie pan do miasta, czy zechciałby pan zabrać mnie ze sobą? – zapytał Jupiter. – Muszę pojechać dziś do Rocky Beach.
– Dlaczego, Jupiter? Czy nie chcesz zostać tu dłużej? – zapytała pani Dalton.
– Ależ tak, chętnie – zapewnił ją Jupiter. – Potrzebujemy tylko ekwipunku do nurkowania. Wczoraj widzieliśmy rafy przybrzeżne, które zdają się być pełne interesujących okazów dla naszych morskich studiów biologicznych.
Bob i Pete patrzyli na Jupe'a szeroko otwartymi oczami. Nie przypominali sobie ani żadnych raf, ani prowadzenia studiów biologicznych. Ale nie odezwali się. Wiedzieli, że ma to związek z planem działania, który Jupiter opracował, i nauczyli się nie zadawać mu wtedy pytań.
– Obawiam się, że nie będę miał czasu dziś odwieźć cię do Rocky Beach – powiedział pan Dalton. – Nie mam też nikogo wolnego z ciężarówką. Poczekaj lepiej parę dni.
– Ależ to zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Proszę mnie tylko podrzucić do miasta. Pojadę stamtąd autobusem i ktoś przywiezie mnie z powrotem.
– Przygotuj się więc szybko – powiedział pan Dalton i wyszedł.
Pani Dalton spojrzała na Boba i Pete'a.
– Wy, chłopcy, też znajdźcie sobie jakieś zajęcie. Obawiam się, że mąż nie będzie miał dzisiaj czasu zająć się wami.
– Och, proszę się nie kłopotać, damy sobie radę – odparł Bob.
Chłopcy wrócili do swego pokoju. Jupiter pozbierał rzeczy potrzebne mu na drogę. Pakując je, wydawał pospieszne polecenia Bobowi i Pete'owi.
– Pojedźcie na rowerach do Santa Carla i kupcie tuzin zwykłych, dużych świec, a także trzy meksykańskie sombrera. Jest dzisiaj Fiesta w Santa Carla, więc na pewno sprzedają mnóstwo takich kapeluszy. Pani Dalton powiedzcie, że chcecie zobaczyć paradę.
– Trzy sombrera? – powtórzył Pete.
– Tak jest – odparł Jupiter bez dalszych wyjaśnień. – Bob, pójdź też w Santa Carla do biblioteki i postaraj się dowiedzieć jak najwięcej o historii Jęczącej Doliny i Diabelskiej Góry. Chodzi mi o ścisłe fakty, a nie legendy.
– Rozumiem. Po co właściwie jedziesz do Rocky Beach?
– Po ekwipunek do nurkowania, tak jak powiedziałem. Chcę także dać diament do zbadania u eksperta w Los Angeles. Z dołu rozległo się wołanie pana Daltona:
– Jupiter! Gotowy?
Zbiegli pospiesznie na dół. Jupiter wsiadł do kabiny pikapa i odjechał, nie wyjaśniwszy, co właściwie ma zamiar zrobić ze sprzętem do nurkowania.
Bob i Pete pomogli trochę pani Dalton w kuchni, po czym Bob pożyczył od niej kartę biblioteczną i ruszyli w drogę.
– Bawcie się dobrze, chłopcy! – wołała za nimi pani Dalton.
Droga do Santa Carla wiodła przez góry Południowej Kalifornii. Początkowo biegła przez rozległą dolinę, by następnie zacząć się wznosić ku górskiej przełęczy. Bob i Pete czuli miłe podekscytowanie wyprawą. Cieszyła ich perspektywa zobaczenia słynnej Fiesty. Jadąc, oddalali się od morza i słońce prażyło niemiłosiernie. Zauważyli, że wszystkie małe dopływy rzeki Santa Carla są wyschnięte. W pewnym punkcie droga przecinała szerokie koryto samej rzeki Santa Carla. Poniżej mostu rzeka wyschła zupełnie, niewielkie rośliny porastały jej spieczone słońcem dno.
Wkrótce szosa zaczęła się wznosić ku przełęczy San Mateo. Musieli zsiąść z rowerów i prowadzić je stromą serpentyną. Po prawej stronie otwierały się górskie kotliny, po lewej – wznosiła się stroma, skalista ściana gór. Chłopcy szli wolno w jaskrawym słońcu. Po długiej, żmudnej wędrówce osiągnęli wreszcie szczyt przełęczy. Przystanęli zmęczeni.
– Och! Popatrz! – wykrzyknął Pete, a Bob zawtórował mu pełnym zachwytu “Ach!”
Przed nimi rozciągała się zapierająca dech panorama. Brązowe góry opadały głęboko w dół. U ich podnóża zielona równina biegła ku błękitnym wodom oceanu. Miasto Santa Carla skryło się w słońcu, jego domy wyglądały jak białe pudełka wśród bezmiaru zieleni. Po tafli morza przesuwały się statki. W oddali zielone punkty wysp zdawały się płynąć.
Chłopcy podziwiali wciąż wspaniały widok, gdy rozległ się za nimi głuchy tętent kopyt końskich. Obrócili się gwałtownie. Zobaczyli pędzącego drogą, prosto na nich, jeźdźca na dużym, czarnym koniu, w obrzeżonej srebrem uździe. Srebro zdobiło też hiszpańskie siodło, o olbrzymim, błyszczącym w słońcu łęku.
Stali jak sparaliżowani, wpatrując się w szarżującego na nich konia. Jeździec był małym, szczupłym mężczyzną, o ciemnych oczach. Nosił czarne sombrero, krótki czarny żakiet, rozkloszowane dołem spodnie i czarną chustkę, skrywającą dolną część twarzy. Trzymał w ręce staroświecki, wycelowany wprost w chłopców pistolet.
El Diablo!