– Czy zawsze ubierał się na czarno? – zapytał Bob.
– Zawsze – odparł profesor. – Mawiał, że jest w żałobie po swych rodakach i swym kraju.
– Był tylko zwykłym bandytą, jutro pogadam z szeryfem, żeby sprawdził, czy jakiś głupiec nie stara się kontynuować jego wyczynów – powiedział pan Dalton. – Ranczo nie może obsłużyć się samo i jakkolwiek interesujący jest El Diablo, muszę wracać do roboty. A wy, chłopcy, jesteście pewnie zmęczeni po waszej wędrówce. Czeka nas jutro ciężka praca. Ojciec Pete'a mówił, że chcecie dowiedzieć się wszystkiego o prowadzeniu rancza. No, najlepszy sposób zdobywania wiedzy to praca.
– Doprawdy, nie jesteśmy zmęczeni – zaprotestował Jupiter. – Prawda, chłopaki?
– Zupełnie nie – powiedział Bob.
– Ależ nie – zawtórował Pete.
– Jest jeszcze wcześnie i wieczór taki piękny – dodał Jupiter. – Chcielibyśmy poznać dokładnie okolicę. Plaża, na przykład, jest szczególnie interesująca wieczorem. Morze wyrzuca wtedy na brzeg godne uwagi okazy przybrzeżnej fauny i flory.
Państwo Daltonowie zdawali się być pod wrażeniem elokwencji Jupitera. Miał zwyczaj używania wyszukanych słów, by dorośli uważali go za starszego, niż był w istocie. Bob i Pete zdawali sobie sprawę, że Jupiter planuje coś więcej niż zwykły spacer po plaży. Ze wszystkich sił starali się nie wyglądać sennie.
– Sama nie wiem… – zaczęła z powątpiewaniem pani Dalton.
– Ale dlaczego nie – przerwał jej mąż. – Jest jeszcze wcześnie i rozumiem, że pierwsza noc na ranczu jest zbyt ekscytująca, by ją zmarnować na spanie. Spacer dobrze im zrobi, Marto. Lepiej, żeby obejrzeli sobie plażę dzisiejszego wieczoru, gdyż jutro rano mam dla nich sporo zajęć.
– Zgoda więc – uśmiechnęła się pani Dalton. – Zmykajcie, chłopcy, ale nie wracajcie później niż o dziesiątej. Wstajemy tu wcześnie rano.
Chłopcy nie zwlekali. Odnieśli swoje talerze i szklanki po mleku do kuchni i opuścili dom kuchennym wyjściem.
Jupiter natychmiast zabrał się do rzeczy, wydając polecenia:
– Pete idź do szopy i przynieś duży zwój liny, który tam widziałem. Ty, Bob, idź do naszego pokoju i przynieś kawałki kredy i latarki elektryczne. Ja przygotuję rowery.
– Jedziemy do jaskini? – zapytał Bob.
– Tak jest. Tylko tam możemy znaleźć wyjaśnienie tajemnicy Jęczącej Doliny.
– Do jaskini? Teraz? – Pete miał dość niewyraźną minę. – Nie lepiej przy dziennym świetle?
– Co za różnica, w jaskini jest zawsze ciemno – odparł Jupiter. – Zresztą jęki dochodzą tylko wieczorami, i to nie zawsze. Słyszeliśmy je dzisiaj i jeśli nie pójdziemy teraz, być może będziemy musieli czekać kilka dni, aż się powtórzą.
Pete i Bob musieli uznać słuszność tego rozumowania i poszli wykonać dane im polecenia. Wkrótce wszyscy trzej spotkali się przy furtce. Pete przymocował zwój liny do bagażnika swego roweru i ruszyli wąską ścieżką ku dolinie. Wieczór był ciepły, księżyc wzeszedł już i oblewał srebrzystym światłem drogę przed nimi.
Ranczo Krzywe Y rozciągało się wzdłuż Pacyfiku, ale sam ocean ukryty był za pasmem skalistych gór. W świetle księżyca wydawały się wysokie i majestatyczne, a przydrożne dęby jawiły się jako białawe duchy. Słychać było niespokojny ruch bydła w polu i parskanie koni.
Nagle powietrze przeszył przeciągły jęk.
– Aaauuuuuuu-uuuu-uuu-uu!
Mimo że nie pierwszy raz słyszeli to niesamowite zawodzenie, Bob i Pete aż podskoczyli na swych rowerach.
– Dobrze – szepnął Jupiter. – Nie przestała jęczeć.
Odstawili cicho rowery i wspięli się na skały otaczające dolinę. Zeszli w dół i szli przez zalaną księżycowym światłem dolinę ku czarnemu otworowi Jaskini El Diablo. Bob wzdrygnął się.
– O Boże, Jupe, wciąż mi się wydaje, że coś się tam rusza.
– A mnie, że słyszę głosy – dodał Pete.
– To tylko wasza wyobraźnia – powiedział Jupiter. – Po tym, cośmy się nasłuchali i w tej niesamowitej scenerii, każdy cień i szmer budzi grozę. No, gotowi? Bob, sprawdź jeszcze raz latarki.
Pete przewiesił linę przez ramię, każdy z nich wziął do ręki latarkę i swój kawałek kredy.
– Jaskinie mogą być niebezpieczne, gdy nie podejmie się pewnych środków ostrożności – mówił Jupiter. – Największe zagrożenie to możliwość obsunięcia się w rozpadlinę skalną albo zgubienie się. Mamy linę na wypadek, gdyby któryś z nas spadł, a znacząc nasz szlak kredą, nie zabłądzimy. Poza tym musimy się stale trzymać razem.
– Czy mamy znaczyć drogę znakami zapytania?
– Tak jest. I dodamy strzałki dla oznaczenia kierunku w jakim idziemy – odpowiedział Jupiter.
Znaki zapytania były jednym z ich najlepszych pomysłów. Zostawiali je w widocznym miejscu ilekroć szli jakimś tropem. Ułatwiało to nie tylko powrót, ale także dawało znać pozostałym, którędy szedł jeden z Detektywów. Każdy z nich miał swój kolor kredy: Jupiter – biały, Pete – niebieski, a Bob – zielony. Wiedzieli więc również, któryż nich zostawił znak.
– Dobra, gotowi? – zapytał Pete.
– Myślę, że tak – odpowiedział Jupiter z zadowoleniem.
Wzięli głęboki oddech i skierowali się do otworu jaskini. I wtedy znów dał się słyszeć przeciągły jęk:
– Aaauuuuuuuuuu-uuuu-uuu-uu!
Idący przodem Jupiter zaświecił już swą latarkę. Poczuli na twarzach silny podmuch zimnego powietrza. Wtem rozległ się dudniący hałas. Zatrzymali się.
– Co to?! – krzyknął Bob.
Dźwięk nasilał się i wskutek echa wywołanego nieckowatym kształtem doliny zdawał się dochodzić ze wszystkich stron.
– Tam! Patrzcie! – wrzasnął Pete wskazując w górę.
Olbrzymi głaz toczył się w dół po stromym zboczu Diabelskiej Góry wśród strumienia mniejszych kamieni.
– Skaczcie! – krzyczał Pete.
Bob przekoziołkował w bok, uskakując z drogi pędzącego głazu. Lecz Jupiter stał jak wrośnięty w ziemię, wpatrując się w olbrzymi kamień, spadający wprost na niego.
ROZDZIAŁ 5. Jaskinia El Diablo
Pete zwalił się całym ciałem na Jupitera, tym sposobem odrzucając go w bok. Niemal równocześnie głaz rąbnął w ziemię z miażdżącą siłą dokładnie w miejscu, gdzie przed sekundą stał Pierwszy Detektyw.
Bob zerwał się na nogi.
– Nic się wam nie stało? – dopytywał się z niepokojem.
Pete podniósł się.
– Mnie nic, jak z tobą, Jupe?
Jupiter wstał powoli i zaczął machinalnie otrzepywać ubranie. Patrzył na nich nie widzącymi oczami w głębokiej zadumie.
– Nie byłem w stanie się ruszyć. Bardzo interesująca reakcja – zamyślił się. – Tak się zachowują małe zwierzęta sparaliżowane wzrokiem węża. Dają się z łatwością schwytać, chociaż miały dość czasu, by uciec.
Bob i Pete z niedowierzaniem patrzyli na przyjaciela, który chłodno analizował swe zachowanie, ledwie uniknąwszy tragicznego wypadku. Patrzył teraz z uwagą na oświetlone księżycem zbocze Diabelskiej Góry.
– Wygląda na to, że tam w górze jest wiele obluzowanych głazów – stwierdził. – Zbocze jest bardzo suche. Wydaje mi się, że obsuwanie się kamieni musi tu być na porządku dziennym, teraz po tych ćwiczeniach marynarki wojennej.
Wszyscy trzej podeszli do wielkiego kamienia. Był zaryty głęboko w ziemię, na metr od wejścia do Jaskini El Diablo.
– Patrzcie, w tym miejscu jest porysowany – wskazał Bob. – O rany! Czy myślisz, Jupe, że ktoś pchnął go na nas? – Rzeczywiście są zadrapania – Jupiter dokładnie oglądał głaz. – Nic w tym zresztą dziwnego.
– Pewnie od uderzeń o skały po drodze – podsunął szybko Pete.
– Tak – powiedział Bob. – Nie widzieliśmy przecież nikogo na górze.
Jupiter skinął głową.
– Istotnie, ale ten ktoś mógł nie chcieć, by go widziano. – Brr, może lepiej wracać? – powiedział Pete.
– Nie ma mowy – odparł Jupiter. – Musimy tylko podwoić ostrożność. W końcu głazy nie mogą spadać na nas wewnątrz jaskini.
Zaświecili latarki, Bob narysował na skale przy otworze strzałkę i znak zapytania i weszli do środka.
Znaleźli się w długim, mrocznym korytarzu, który prowadził w głąb Diabelskiej Góry. Jego kamienne ściany były gładkie, a sklepienie dość wysokie, by najwyższy z nich, Pete, mógł iść wyprostowany. Po mniej więcej dwunastu metrach korytarz rozszerzał się w olbrzymią grotę. Latarki chłopców rzucały wokół snopy światła. Znajdowali się jakby w wielkiej sali o wysokim stropie. Przeciwległy jej koniec był tak odległy, że zaledwie mogli go widzieć.