– Pójdziemy wokół stoku – zadecydował Jupiter. – Rozglądajcie się bacznie za jakimś otworem.
Górę pokrywały karłowate drzewa i niskie, gęste krzewy, wyrosłe między dużymi, krągłymi głazami. W świetle latarek chłopcy przeszukiwali krzaki, zaglądali pod głazy, ale nie znaleźli nic, co mogłoby być wejściem do jaskini.
– Wydaje mi się, że szukamy w złym miejscu, Jupe – odezwał się Pete.
– A gdzie jeszcze można szukać? – zapytał Bob.
– Nikt nam nie mówił, że istnieje w ogóle drugie wejście. Jeśli więc jest jakieś, założę się, że jest dobrze ukryte – odparł Pete.
– Myślisz, że nie może być dostępne z plaży? – spytał Bob. – Ale musi być gdzieś blisko. Przecież ta ścieżka jest jedyną drogą w dół.
– Chyba masz rację – powiedział Jupiter. – Bob, chodź ze mną. Przeszukamy prawą stronę. Pete, ty idź w lewo.
Skały zamykające plażę były śliskie, pokryte wodorostami i muszlami. Jupiter i Bob przechodzili przez nie ostrożnie, oświetlając ścianę urwiska w poszukiwaniu otworu. Dotarli w końcu do miejsca, z którego nie można było iść dalej, nie zagłębiwszy się w wodzie. Zniechęceni zamierzali właśnie zawrócić, gdy dobiegło ich wołanie Pete'a.
– Znalazłem!
Przegramolili się przez mokre kamienie i pobiegli na łeb na szyję przez plażę. Pete stał poza jej obrębem, na dużym, płaskim głazie. Między dwoma gigantycznymi, okrągłymi kamieniami zobaczyli otwór. Był mały i na wysokości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów nad lustrem wody.
– Słuchajcie.
Dźwięk nie budził wątpliwości
– Aaaaaaa-uuuu-uuu-uu!
Płynął z otworu, ledwie uchwytny, jakby z przepastnej głębi jaskini. Pete skierował snop światła latarki na skalne wejście. Było czarne, mokre i bardzo wąskie. Tunel zdawał się biec wprost w głąb góry.
ROZDZIAŁ 7. Odgłosy nocy
– To jest okropnie wąskie i wilgotne, Jupe – powiedział niespokojnie Pete.
– I może prowadzić donikąd – dodał Bob.
– Nie, to musi być wejście do jaskini – upierał się Jupiter. – W przeciwnym razie nie słyszelibyśmy tego jęku.
– Ale ten otwór jest taki mały… – głos Pete'a był pełen wątpliwości.
Jupiter przykucnął i wpatrzył się w tunel.
– Myślę, że jeśli będziemy się zachowywać ostrożnie, możemy spokojnie wejść do środka. Bob, ty jesteś najmniejszy. Owiążemy cię liną i wsuniesz się pierwszy.
– Ja? Tam? Zdaje się, że mieliśmy się trzymać razem.
– To by było nierozsądne, wchodzić razem – tłumaczył Jupiter. – Jeśli chce się sforsować nieznane przejście, jedynym rozsądnym sposobem jest posłanie najpierw jednej osoby zabezpieczonej liną, podczas gdy pozostałe zostają na zewnątrz, gotowe w każdej chwili wyciągnąć tę pierwszą, gdyby napotkała jakieś niebezpieczeństwo.
– Tak, tak – wtrącił Pete. – Widziałem to na filmie o obozie jenieckim. Kiedy żołnierze kopią tunel, zawsze jeden jest na przedzie obwiązany liną. Jak nią szarpnie, reszta wyciąga go na zewnątrz.
– Właśnie – powiedział Jupiter z lekką irytacją w głosie. Pierwszy Detektyw nie lubił, gdy ktoś wykazywał, że jego pomysł nie jest oryginalny.
– Pamiętaj, szarpnij mocno linę, gdybyś miał jakieś kłopoty – zwrócił się do Boba. – Natychmiast cię wyciągniemy.
Nie bardzo przekonany, lecz dzielnie opanowując strach, Bob obwiązał się mocno liną w pasie i wczołgał się do wąskiego tunelu.
W środku panowały ciemności i chłód. Sklepienie było o wiele za niskie, by mógł stanąć, a ściany mokre i oślizgłe, pokryte morskim mchem. Posuwał się naprzód wolno, na czworakach. W świetle latarki kraby pierzchały na boki, skrobiąc kleszczami mokrą skałę.
Po mniej więcej dziesięciu metrach strop nagle załamał się ostro w górę. Bob wstał. W świetle latarki widział, że tunel prowadzi wciąż na wprost, ale jest już szeroki, suchy i lekko się wznosi.
– Jupe! Pete! Wszystko w porządku! – krzyknął za siebie.
Wkrótce obaj przyjaciele przyłączyli się do niego.
– Tutaj jest zupełnie sucho – zdziwił się Pete.
– Ta część tunelu musi być powyżej linii przypływu – powiedział Jupiter. – Zacznę znaczyć naszą drogę. Nasłuchujcie przez cały czas, skąd dochodzą jęki, żebyśmy szli we właściwym kierunku.
Szli ostrożnie naprzód, a Jupiter zatrzymywał się co parę kroków, rysując na ścianie białą kredą znak zapytania i strzałkę. Po kilkunastu metrach korytarz zawiódł ich do nowej obszernej groty, jednej z wielu, które zdawały się dziurawić jak rzeszoto całe wnętrze Diabelskiej Góry. Ponownie znaleźli tu liczne otwory wejściowe bocznych tuneli.
Stanęli pośrodku zdezorientowani.
– Znowu problem – powiedział Pete.
– Ta góra to istny ser szwajcarski – Bob był już zniechęcony. – Jak uda nam się kiedykolwiek wytropić źródło tego jęku?
Jupiter jednak ani nie rozglądał się po nowej grocie, ani nie szukał otworów licznych korytarzy. Słuchał.
– Czy któryś z was słyszał jęk, od kiedy weszliśmy? – zapytał.
Bob i Pete zastanawiali się przez chwilę.
– O, do diabła, nie! – zaklął Bob.
– Słyszałem tylko, kiedy byłem na zewnątrz – powiedział Pete.
– Nie słyszałem także, kiedy się czołgałem przez pierwszy odcinek tunelu – dodał Bob.
Jupiter skinął głową.
– Jak tylko wchodzimy do środka, jęk ustaje. Wielce podejrzana sprawa. Raz mógł to być przypadek, po raz drugi wygląda na jakąś prawidłowość.
Pete spojrzał na niego zaintrygowany.
– Myślisz, że wchodząc, zmieniamy coś w jaskini, nie zdając sobie z tego sprawy?
– To jedna z możliwości – przytaknął Jupiter.
– Inna, że ktoś nas widział – powiedział Bob. – Ale jak mógł nas widzieć na plaży w ciemnościach?
Jupiter pokręcił bezradnie głową.
– Muszę przyznać, że sam jestem zbity z tropu. Być może…
Usłyszeli dźwięk wszyscy równocześnie. Ledwie uchwytny, daleki odgłos dzwonków i klip-klap, klip-klap końskich podków.
– Koń! – wykrzyknął Bob.
Jupiter przekrzywił głowę i nasłuchiwał bacznie. Odgłos zdawał się dochodzić zza ściany groty.
– On… on jest wewnątrz góry!
– Nonsens, Jupe – powiedział Bob. – Musi być gdzieś w dalszej części jaskini.
Jupiter potrząsnął głową.
– Jeśli mój zmysł orientacyjny mnie nie zawodzi, dalsza część jaskini znajduje się po przeciwnej stronie. Ta ściana jest równoległa do zbocza góry i żaden tunel nie prowadzi w tym kierunku!
– Może lepiej stąd wyjdźmy… – wymamrotał Pete.
– Myślę, że masz rację – przytaknął pospiesznie Jupiter.
– Chodźmy!
Chłopcy przepychali się jeden przez drugiego, biegnąc wąskim korytarzem. Pete pierwszy dopadł małego tunelu i wczołgał się do niego błyskawicznie. Bob i Jupiter tuż za nim.
Wypadli na zewnątrz zanurzając się po kolana w wodzie. Biegli, potykając się o kamienie i wreszcie zwalili się na biały piasek plaży. Leżeli, dysząc ciężko.
– Skąd właściwie dochodziły te odgłosy? – odezwał się wreszcie Bob.
– Nie mam pojęcia – wyznał niechętnie Jupiter. – Myślę jednak, że zbadaliśmy dość na jeden wieczór. Wracajmy do domu.
Bob i Pete z ulgą wspinali się wąską ścieżką za Pierwszym Detektywem. Dotarli już niemal do żelaznej furtki, gdy Jupiter zatrzymał się nagle. Pete nieomal wpadł na niego w ciemnościach.
– Co ty wyprawiasz, Jupe!
Jupiter nie odpowiedział. Wpatrywał się w podwójny szczyt Diabelskiej Góry.
– Co jest? – szepnął Bob.
– Przyszło mi coś właśnie do głowy – odparł wolno Jupiter. – Poza tym zdawało mi się, że coś się rusza tam, na górze…
Z ciemności nadbiegł dźwięk dzwonków i znajome klip-klap, klip-klap.
– Och, nie – jęknął Bob.
– Czy to jest to samo, co słyszeliśmy w jaskini? – zapytał szeptem Pete.
– Tak sądzę – powiedział Jupiter. – Odgłosy musiały się przesączać z zewnątrz przez jakąś szczelinę w skale. Takie pęknięcia świetnie przenoszą dźwięki. Można odnieść wrażenie, że rozbrzmiewają wewnątrz góry.
Odgłos stukających podków był coraz bliższy i chłopcy przykucnęli w gęstych krzakach w pobliżu furtki. Wielki, czarny koń ukazał się na stromym zboczu Diabelskiej Góry. Schodził truchtem w dół. O kilka kroków od chłopców minął skrywające ich krzewy.