Ostrożnie opuściłam Davida na ziemię i rozłożyłam mu ręce. Z jego dłoni i stóp płynęła krew; w piersi, przy sercu, widniała rozległa rana po kuli.

– Przepraszam za to, co zrobiłem – powiedział David. – Tak mi przykro, Frannie. – Nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale pokiwałam głową.

Rozebrałam się do naga i zwinęłam ubrania w rulon i wsunęłam je pod głowę Davida. Moje serce wypełniał głęboki smutek.

– Dziękuję – wyszeptał David i spojrzał na mnie z miłością. – Wiedziałem, że nie pozwolisz mi umrzeć.

I wtedy umarł – jak każdego poranka.

Budzik stojący na parapecie wyrwał mnie ze snu, który jak zawsze wydawał się przerażająco rzeczywisty. Tak naprawdę jednak David umarł na parkingu w Boulder, nie na jakiejś tajemniczej pustyni.

Otworzyłam oczy. Byłam w moim pokoiku w szpitalu dla zwierząt. Kurczowo trzymałam się wezgłowia łóżka. Miałam załzawione oczy i mokre policzki. Czułam silny ból w piersi, jak od ciosu młotkiem. Przypomniałam sobie, że jeszcze nie tak dawno uważałam swoje życie za udane. Miałam kogoś, kogo kochałam i kto kochał mnie.

Odrzuciłam wymięte koce na bok. Przed oczami stanął mi obraz, który nieco mnie poruszył. Sen, koszmarna wizja powoli zaczynała się rozpływać, ale niepokój pozostał.

Widziałam jasnowłosego mężczyznę w dżinsowej koszuli, o promiennym uśmiechu. Widziałam, jak odwracam się ku niemu.

Szybko wyskoczyłam ze zburzonej pościeli. Dlaczego nagle zrobiło mi się wstyd?

Opędziłam się od myśli o Kicie Harrisonie i podeszłam do okna wychodzącego na las. Otworzyłam je na oścież i odetchnęłam głęboko. Powietrze wypełniał zapach sosen i trawy.

Słaby podmuch wiatru muskał moją wilgotną skórę. Poczułam się nieco lepiej. Kiedy już miałam odwrócić się od okna, usłyszałam przerażający dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach.

ROZDZIAŁ 31

Z pobliskich zarośli dobiegało przeraźliwe, przeciągłe wycie. Błyskawicznie wcisnęłam na siebie dżinsy, traperki i koszulę, tę samą, którą nosiłam poprzedniego dnia.

Wpadłam na chwilę do małego laboratorium, napełniłam strzykawkę chlorowodorkiem ketaminy i wrzuciłam ten środek znieczulający do plecaka. Pip głośnym szczekaniem domagał się śniadania, ale musiał poczekać. Nie miałam chwili do stracenia.

– Zaraz wracam – krzyknęłam i wybiegłam z domu.

Przenikliwe wycie wdzierało się brutalnie w uszy. Moje buty nasiąknęły rosą i kilka razy pośliznęłam się, ale biegłam, ile sił w nogach.

Kierowałam się w stronę, z której dobiegał ten przerażający dźwięk, prawie pewna, gdzie szukać jego źródła i co się stało.

Za kliniką las opada ku głębokiemu strumieniowi, mogącemu uchodzić nieomal za małą rzekę. Spływający zboczem śnieg wyżłobił w ziemi głębokie wąwozy, które latem są suche i częściowo wypełnione ściółką. Idealne miejsce dla drapieżników polujących na gryzonie.

I kłusowników.

Jękliwe wycie stało się głośniejsze, a potem nagle ucichło; nieszczęsny zwierzak usiłował zaczerpnąć powietrza. Gdy skowyt rozległ się znowu, poczułam się, jakby lada chwila miało mi pęknąć serce.

Przeszłam przez krawędź wąwozu i wreszcie ujrzałam lisa. Piękne, rudobrązowe zwierzę wisiało na przedniej łapie i rozpaczliwie wymachiwało drugą szukając punktu zaczepienia. Był to straszny, bolesny widok.

Wiedziałam już, co się stało.

Stalowe szczęki sideł zacisnęły się na łapie lisa. Zwierzę, próbując wyrwać się z pułapki, zaczęło się cofać, aż zsunęło się z krawędzi wąwozu. Teraz wisiało bezradnie, ocierając się i obijając o zbocze.

Aż ścisnęło mnie w żołądku. Ta lisica przeżywała okropne, bezsensowne męki. I po co? By ktoś, kto wybiera się do Aspen czy Denver mógł sprawić sobie drogie futro? Na litość boską, nic nie usprawiedliwiało zadawania zwierzęciu takiego bólu, który doprowadzał do szaleństwa.

– Trzymaj się – powiedziałam łagodnym tonem. – Już idę.

O Boże, nie zrobię ci krzywdy, lisku.

Łańcuch od pułapki był dwukrotnie obwiązany wokół drzewa i sczepiony kłódką. Przez chwilę szarpałam nią z całej siły, ale nic to nie dało.

– Szlag by to trafił!

Przyszło mi do głowy, żeby wciągnąć lisicę na łańcuchu, ale wiedziałam, że wtedy pogryzłaby mnie. Poza tym, zapomniałam zabrać rękawic, a ona mogła być wściekła.

Szybko rozejrzałam się za bezpiecznym zejściem na dół. Zbocze wąwozu pokrywały odłamki skały łupkowej. Wypatrzyłam miejsce, w którym – jak mi się zdawało – można było bezpiecznie stanąć, i postanowiłam zaryzykować. Nic z tego. Kamienie usunęły mi się spod nóg i zjechałam na tyłku trzy metry w dół.

Narobiłam przy tym tyle hałasu, że przerażona lisica zaczęła szarpać się jeszcze gwałtowniej. Rozpaczliwie kłapała zębami, a z jej pyska leciała ślina. Łapa całkowicie zniknęła w pułapce. Sidła zaciskały się na odsłoniętej kości.

– Wszystko będzie dobrze, mała.

Stojąc bezpośrednio pod lisicą, gorączkowo rozmyślałam, usiłując znaleźć sposób na wstrzyknięcie jej ketaminy. Na wysokości moich ramion biegła półka skalna, ale była zbyt wąska. Obawiałam się, że przytrzymując się jej nie dam rady wbić strzykawki w nogę cierpiącego zwierzęcia.

Jego nie ustający skowyt był dla mnie nie do zniesienia. Lada moment lisica wpadnie w stan szoku, a wkrótce potem zdechnie.

Wiedziałam, że sama jej nie uratuję.

ROZDZIAŁ 32

Piłka odbita przez Kita leciała szerokim łukiem nad słynną ścianą „Green Monster” w bostońskim Fenway Park. Dwaj synowie obserwowali go z miejsc usytuowanych przy linii biegnącej od pierwszej bazy do drugiej. Nagle wszystko zniknęło i jakiś natarczywy dźwięk wyrwał Kita ze snu.

Ktoś dobijał się do drzwi domku. Kit położył dłoń na kolbie leżącego pod łóżkiem karabinu i przysunął go do siebie.

– Tak? Kto tam? – krzyknął i usiadł na łóżku, po czym wyjrzał przez okno. Jego oczom ukazała się Frannie O’Neill, nachmurzona, jak zwykle. A mimo to zawsze wyglądała doskonale.

O co teraz chodziło? Czego chciała?

Założył dżinsy, zasunął rozporek, zapiął guzik. Łomotanie do drzwi rozległo się ponownie. Gdzie jest jakaś czysta koszula? A, chrzanić to.

– Idę.

Otworzył drzwi, ale zanim zdołał zapytać, jaką zbrodnię tym razem popełnił, Frannie wyrzuciła z siebie potok ledwo zrozumiałych słów.

– Potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała na koniec. – Proszę. Naprawdę musi mi pan pomóc, panie Harrison.

„Panie Harrison?”

– Jasne. Żaden problem. Tylko założę buty – powiedział i wskoczył z powrotem do pokoju po tenisówki.

Następnie ruszył w ślad za nią, z obnażoną piersią, w kierunku skalistego wąwozu znajdującego się kilkaset metrów w głąb lasu. Ledwo nadążał za Frannie. Ależ żwawo przebierała tymi długachnymi nogami. Teraz to jestem dla niej „pan Harrison”, pomyślał.

– Co u… – urwał w pół zdania.

Wystarczyła sekunda czy dwie, żeby zorientować się, czym był futrzany strzęp, zwisający z paskudnych metalowych szczęk.

– O Jezu, Frannie.

Lis wyglądał okropnie. Kit dopiero teraz pojął, dlaczego Frannie darzyła myśliwych taką nienawiścią, dlaczego tak się na niego wściekała, odkąd tu przyjechał – ze strzelbą.

Rudobrązowa sierść nieszczęsnego zwierzęcia była nasiąknięta i poplamiona krwią. Stalowe szczęki ściągnęły futro i skórę z przedniej łapy. Lis z trudem łapał powietrze. Z jego pyska dobywało się chrapliwe, słabe warczenie.

– Nie mogę jej dosięgnąć – wydyszała Frannie. – Próbowałam. Sama nie dam rady.

Wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem, a Kit poczuł, że i jego coś ściska za gardło. Ta młoda lisica na własnej skórze doświadczyła bezinteresownego okrucieństwa, do jakiego zdolni są tylko ludzie. W sercu Kita rozgorzał gniew. Jak można zadać niewinnemu zwierzęciu takie męki?

– Co mam zrobić? Jak mógłbym pomóc?

Frannie trzymała w ręku strzykawkę.

– Muszę wbić jej to w łapę.

– Dobra. Kapuję.

Kit zbiegł na dno stromego, błotnistego wąwozu, po czym ogarnął spojrzeniem zbocze. Następnie wszedł z powrotem na górę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: