Max była pod wrażeniem. Boże, jakże pragnęła porozmawiać z tymi dziećmi, pobawić się z nimi. Chciała mieć kogoś, z kim mogłaby zamienić parę słów.
– Kim jesteś? – powtórzyła dziewczynka.
Dobre pytanie, pomyślała Max. Nie czekając na jej odpowiedź, dziewczynka mówiła dalej. Nerwowo wyrzucała z siebie słowa, ale Max to nie przeszkadzało.
– Ja nazywam się Elizabeth Ellers. To mój młodszy brat, Bailey. Ma pięć lat. Ja mam dziewięć. A co ty tu robisz? No, powiedz coś wreszcie.
Mały Bailey zmierzył nieznajomą od stóp do głów, po czym puścił rękę Elizabeth i podszedł bliżej. Zatoczył szeroki krąg wokół Max.
Ona zaczęła obracać się razem z nim, tak, by nie mógł dobrze przyjrzeć się jej skrzydłom.
– Co się stało z twoimi ramionami? – wykrztusił.
Max zawahała się. Co te dzieciaki sobie pomyślą, kiedy zobaczą jej skrzydła? Czy miała dość odwagi, by je pokazać? Chciała to zrobić. Naprawdę.
Wzruszyła ramionami i zgięła łokcie. Potem powoli odchyliła przedramiona, rozkładając skrzydła. Pióra z cichym szelestem przyjęły odpowiednie ustawienie.
Poplamione borówkami usta Elizabeth i Baileya otworzyły się szeroko. Bailey krzyknął z podziwu i włożył purpurowe palce do buzi.
Max wiedziała, że jej skrzydła są piękne. Lotki były ułożone w rzędy; chorągiewki piór stykały się ze sobą, tworząc nieprzepuszczającą powietrza barierę. Od dołu skrzydła porastał puch, spod którego przebłyskiwała skóra, różowa od świeżo utlenionej krwi.
Ooochhh!
ROZDZIAŁ 29
– Ja cię kręcę! – krzyknął Bailey.
Cóż to miało oznaczać? „Ja cię kręcę”? To jakieś powiedzenie popularne wśród dzieciaków z Kolorado? Pewnie tak. „Ja cię kręcę”? A niech mu będzie.
Max wyciągnęła palce wskazujące, co sprawiło, że jej skrzydła rozłożyły się w pełni. Ich rozpiętość była niemal półtora raza większa niż jej wzrost.
– Ochhh!
Bailey odruchowo postąpił krok do tyłu, nie odrywając od Max szeroko otwartych niebieskich oczu. Prawdę mówiąc, ładniutki był z niego brzdąc.
– Są prawdziwe? – Elizabeth Ellers wreszcie zebrała się na odwagę, by przemówić. – Na takie wyglądają.
Max uśmiechnęła się szeroko. Chciała, by te dzieciaki ją polubiły.
– Jasne, że tak.
– Zrób to – wyszeptał Bailey. – Proszę cię. Pokaż nam, jak latasz.
Elizabeth patrzyła Max prosto w oczy.
– Nie powiemy nikomu. – Podobnie, jak jej brat, mówiła szeptem, jakby byli na mszy odprawianej pod gołym niebem. – Słowo.
Chłopczyk pokiwał głową z poważną miną: w górę, w dół, w górę, w dół, potem na boki. Następnie szybkim ruchem ręki zrobił na sercu znak krzyża.
– Przysięgam na Pana Boga. Proszę, zrób to.
– Jeśli to zrobię, nie wolno wam nikomu o tym powiedzieć. Wszystko musi pozostać między nami – powiedziała Max. – Poza tym, nie przysięgaj na Pana Boga. To grzech.
– Nic nie powiemy – odparł chłopiec.
– Jeśli złamiecie obietnicę, wszędzie was znajdę.
– Jesteś wampirem czy co? – spytał Bailey. Znów wyglądał na lekko wystraszonego. Jego oczy stały się rozbiegane.
– A jakże. Nie no, coś ty, wcale nie jestem wampirem. A ty? Może jesteś karłowatym Marsjaninem? Przyleciałeś z Marsa?
Elizabeth parsknęła śmiechem. Max miała ochotę ją uściskać.
– Dobrze trafiłaś. On naprawdę jest z Marsa. Jak masz na imię?
– Och… Tinkerbell.
Dzieci zaniosły się głośnym śmiechem. Max chciała popisać się swoimi umiejętnościami, ale pragnęła też powiedzieć swoim nowym znajomym coś o sobie. Lubiła dzielić się z innymi. Zawsze była rozważną, uprzejmą dziewczynką. Wierzyła, że bez odrobiny dobroci życie nie miałoby sensu. W „Szkole” nauczyła się jednej pożytecznej maksymy: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Max popatrzyła przed siebie. Ścieżka była równa, nie leżały na niej żadne kamienie, a spod ziemi nie wystawały zdradliwe korzenie. Dziewczynka zaczęła biec.
Po czterech czy pięciu krokach poczuła, jak grube krawędzie skrzydeł przecinają powietrze. Prąd wznoszący pociągnął ją ku górze i oderwała się od ziemi.
– Ja cię kręcę! – krzyknęła, niepewna, czy dzieciaki zrozumieją dowcip.
Poleciała pionowo w górę, po czym zanurkowała, kierując się prosto na Elizabeth i Baileya. Dzieci uchyliły się instynktownie, a Max wybuchnęła radosnym śmiechem. Uwielbiała bawić się ze swoimi rówieśnikami.
I bardzo, ale to bardzo chciała zdradzić im swoje tajemnice. Tyle że gdyby to zrobiła, znaleźliby się w niebezpieczeństwie. I żadne obietnice milczenia nic by nie dały.
Max zaczęła bić skrzydłami, góra-dół, góra-dół. Teraz unosiła się w powietrzu! Zaczęła krążyć nad ziemią, obrysowując kontur płynącej po niebie chmury. Lekko przechyliła się w lewo, potem w prawo.
Elizabeth i Bailey Ellersowie patrzyli na nią w osłupieniu, przesłaniając oczy dłonią.
Kiedy Max patrzyła z tej wysokości, dzieciaki wydawały jej się bardzo małe, ale dokładnie widziała ich podniesione ku górze głowy i szeroko otwarte usta. Zdawała sobie sprawę, że nie mogą jej pomóc. One same były bezbronne i lepiej, żeby o pewnych rzeczach nie wiedziały. Nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby z jej powodu spotkała je jakaś krzywda.
Pomachała im na pożegnanie.
– Nikomu nic nie powiemy! – krzyknął chłopiec. – Przysięgam na… nic.
– Wróć do nas – zawtórowała mu Elizabeth. – Moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
Ledwie zniknęli z jej pola widzenia, a Max już zaczęła strasznie za nimi tęsknić. Bailey i Elizabeth. Miłe dzieciaki. Dobrzy ludzie. Może rzeczywiście zostaliby przyjaciółmi, gdyby mogła dłużej z nimi pobyć.
No, a poza tym oczywiście tęskniła za Matthew. Bardzo jej go brakowało. Czuła się, jakby miała wielką dziurę w piersi.
Kiedy tak unosiła się wysoko nad złocistymi łąkami przylegającymi do lasu, samotność coraz silniej dawała jej się we znaki. Głęboko w duszy Max wiedziała, że nie powinna być sama.
W końcu jest tylko małym dzieckiem.
„A-rumpty-rump-dump.
A-rumpty-rump-dump”.
ROZDZIAŁ 30
Dźwigając Davida na plecach brnęłam przez spowitą bielą, znajomo wyglądającą pustynię. Słońce wyglądało jak wielki zegar na niebie; wskazówka odmierzała sekundy dzielące życie od śmierci. Już kiedyś tu byłam.
– Szybciej, Frannie. Proszę – wydyszał David, z twarzą wciśniętą w mój policzek. – Przykro mi, kochanie, ale musisz się pospieszyć. Mamy mało czasu.
Byłam zmęczona, okropnie zmęczona, ale nie mogłam go zostawić.
– Trzymaj się – powiedziałam do niego. – Proszę. – Po moim karku spływała ciepła, lepka ciecz. Krew Davida. Łzy pociekły mi po policzkach.
– Jestem tu – odparł. – Zawsze będę przy tobie.
Jego nogi wlokły się po piachu. Był okropnie ciężki. Nie zatrzymując się, przycisnęłam go mocniej do siebie. Bolały mnie mięśnie rąk. Na plecach czułam słabe bicie jego serca.
David jak zwykle zaczął snuć wspomnienia o naszym małżeństwie. Byliśmy tacy szczęśliwi… Zarabialiśmy na życie robiąc to, co lubiliśmy; zamierzaliśmy mieć dziecko, a może nawet dwójkę lub trójkę, gdyby los okazał się łaskawy.
– Szkoda, że nie mieliśmy dzieci, Frannie. Niepotrzebnie tak długo z tym zwlekaliśmy.
– Przestań – powiedziałam. – David, nie mów tak. Nie chcę tego słyszeć.
Ale on mówił dalej.
– Pamiętasz naszą piątą rocznicę ślubu? Pojechaliśmy wtedy do tej przytulnej małej gospody w Vermont, wiesz, o którą mi chodzi. Kochaliśmy się cały dzień, Frannie. Śniadanie, lunch i kolację zjedliśmy w łóżku – przypomniał.
– Oczywiście, że pamiętam, Davidzie. Nigdy tego nie zapomnę.
David zaczął nucić pod nosem piękną, zapadającą w pamięć melodię z Mężczyzny i kobiety, naszego ulubionego filmu. Obejrzeliśmy go pięć czy sześć razy. Nagle zatrzymałam się w pół kroku.
– Jesteśmy na miejscu? – spytał David.
Spojrzałam przed siebie. Jak okiem sięgnąć, widać było tylko połyskujący w słońcu piach.
– Tak – odparłem. – Jesteśmy na miejscu.