W głosie chłopca dało się słyszeć urażoną dumę i oburzenie.
– Ja wcale nie zmyślam! Widzieliśmy tę dziewczynę w lesie, niedaleko moczarów, tam, gdzie rosną borówki. Mówiła, że ma na imię Tinkerbell i latała wysoko nad drzewami. Słowo honoru.
Harding Thomas miał wrażenie, że wie, o które miejsce chodzi. Kilka razy przeczesał te moczary ze swoimi ludźmi, ale nie znaleźli tam żadnego śladu po Max. Rzucił dwa banknoty dolarowe na ladę i powiedział: „To na razie” do kobiety i jej dzieci.
ROZDZIAŁ 35
Thomas ruszył kremowym range-roverem za starym, wysłużonym pikapem marki Isuzu, do którego wsiadła spotkana w sklepie kobieta z dwójką dzieci. Wyraźnie jej się nie spieszyło, więc nietrudno było ją śledzić.
Jadąc za pikapem, Thomas zaczął snuć wspomnienia. Dawno, dawno temu prowadził wykłady w Akademii Sił Powietrznych. Dosłużył się stopnia kapitana. Któregoś dnia skontaktował się z nim doktor Peyser i zaproponował współpracę. Opowiedział o swoich marzeniach, i Harding Thomas od razu zrozumiał, o co chodzi, a co ważniejsze, uwierzył, że jest to osiągalne. Zresztą, nie on jeden. Uwierzył, że to marzenie, ta wizja jest warta, by ją chronić. Dlatego pojechał za rodziną Ellersów.
Kiedy pikap zjechał na zrytą koleinami, zarośniętą chwastami drogę, Thomas zrozumiał, dlaczego kobieta tak ociągała się z powrotem do domu. Budynek wyglądał bowiem okropnie.
Kremowa farba schodziła płatami ze wszystkich ścian. Ganek zapadał się w ziemię i wyglądało na to, że nie najbezpieczniej jest na nim stać. Trawa rosnąca wokół domu miała pół metra wysokości. Na skrzynce na listy widniało mocno już wyblakłe nazwisko Ellers.
Kobieta i dzieciaki wysiadły z pikapu. Thomas podjechał bliżej i zatrzymał wóz. Pani Ellers, zaniepokojona, podniosła głowę. Dzieci zareagowały tak samo.
Harding Thomas wyskoczył z rovera, wyrzucił ręce w górę i uśmiechnął się ciepło. Odgrywał rolę dobrego wujka Thomasa. Kiedy to było konieczne, potrafił zaskarbić sobie zaufanie innych.
– Hej. Cześć, dzieciaki, pamiętacie mnie? Nie ma powodu do niepokoju. No, uśmiechnijcie się, jesteście w „Ukrytej kamerze”! Właśnie przyszło mi do głowy, co mogliście widzieć w lesie. Pomyślałem, że to może być dla was ważne.
– Wcale nie mówiłam, że coś widziałam – zaprotestowała dziewczynka – bo nic nie widziałam. Mój brat też nie. On zawsze buja w obłokach. Lubi zmyślać różne historyjki i tyle.
– Proszę pana, nie sądzę, żeby… – Kobieta zaczęła coś mówić.
– Dzieci widziały jedenastoletnią skrzydlatą dziewczynkę – przerwał jej Harding Thomas. – Wierzę chłopcu. Prawdę mówiąc, ja też ją widziałem. Chciałbym powiedzieć wam wszystko, co wiem na jej temat, a wy możecie odwdzięczyć mi się tym samym. Mogę wejść na parę minut? Słowo daję, to sprawa niezwykłej wagi. Choć może wydać się to pani dziwne, dzieci mówią prawdę.
Harding Thomas wyjął portfel i kartę, według której był prawnikiem zatrudnionym w Departamencie Sprawiedliwości. Oczywiście wcale tam nie pracował, ale skąd Ellersowie mieli o tym wiedzieć.
Musiał ich przesłuchać, a potem, niestety, wyeliminować.
Widzieli Tinkerbell.
Weszli do domu. Harding Thomas starał się, by w czasie przesłuchania atmosfera była jak najmniej napięta.
– Wiem, że to dziwne i trochę straszne – powiedział do dzieci. – Sam jestem poruszony.
– Może napije się pan kawy? – spytała kobieta. Thomas nie był pewien, czy dzieciaki dały się nabrać na fałszywą kartę identyfikacyjną, ale wyglądało na to, że ich matka szybko wyzbyła się wszelkich podejrzeń.
– Proszę, niech mi pani mówi Thomas – powiedział – i owszem, chętnie napiję się kawy. Dopiero co jedną w siebie wlałem, a w tych okolicznościach druga nie zaszkodzi.
Kobieta poszła do kuchni, by zrobić kawę – zapewne rozpuszczalną lurę, ale nie miało to większego znaczenia. Najważniejsze, że Thomas został w pokoju sam z dziećmi.
– Możecie nazywać mnie wujkiem Tommym – zwrócił się do nich.
– Niczego nie widzieliśmy – nie ustępowała dziewczynka. – Mojego brata powinno się zamknąć u czubków.
– Widzieliśmy skrzydlatą dziewczynkę. Widzieliśmy, jak lata! – oznajmił chłopczyk, unosząc podbródek.
– Nieprawda. – Jego siostra spiorunowała go spojrzeniem.
Harding Thomas uderzył pięścią w stół.
– A właśnie że tak! Widzieliście tę dziewczynę, widzieliście, jak lata. A teraz powiecie mi wszystko, albo zrobię coś złego i wam, i waszej mamie. Spójrzcie mi w oczy, a zobaczycie, że ja nie żartuję.
Dzieci spostrzegły natychmiast, że on nie żartuje, a potem powiedziały wszystko, co wiedziały o skrzydlatej dziewczynce.
ROZDZIAŁ 36
Kit przyjechał do Boulder. Znów zaczynał czuć się jak prawdziwy agent, jak Tom Brennan sprzed lat.
Zaparkował czarnego jeepa na zatłoczonej bocznej uliczce kilka przecznic od szpitala komunalnego. W Boulder jak w tyglu mieszali się ze sobą hipisi, dla których wciąż trwały lata sześćdziesiąte, entuzjaści zdrowego trybu życia, przedstawiciele „pokolenia X”, a także stosunkowo normalnie wyglądający ludzie z dziada pradziada zamieszkujący Góry Skaliste.
Jednak Kit zamiast patrzeć na przechodniów niemal bez przerwy oglądał się przez ramię, obawiając się, że ktoś za nim idzie, że ktoś już zdołał go wytropić.
Musiał porozmawiać z doktorem Johnem Brownhillem z oddziału zapłodnień in vitro w szpitalu. Doktor Brownhill dawniej współpracował z dwoma lekarzami zamordowanymi w San Francisco i Cambridge Massachusetts. Kit wspominał o tym w swoich raportach, które składał dla FBI.
Poczekalnia kliniki okazała się bardzo przytulna. Ściany pomalowane były na łagodny żółty kolor, a na stolikach stały świeże kwiaty. Przyszłe matki miały dobrze się tu czuć; nawet Kitowi udzieliła się atmosfera tego miejsca. Mógł się nieco odprężyć, skoro miał okazję.
– Pan doktor zaprasza do siebie, panie Harrison – powiedziała atrakcyjna, wysoka ciemnoskóra recepcjonistka, uśmiechnięta i miła.
Wszyscy ludzie, których Kit tu spotkał, wydawali się tacy jak ona, uczynni i emanujący spokojem.
– Pierwsze drzwi na prawo. Trafi pan bez trudu.
Kit ruszył pewnym krokiem w głąb wyłożonego beżowym dywanem korytarza. Stanął pod drzwiami gabinetu doktora Brownhilla. Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę. No to jazda, pomyślał.
Doktor Brownhill na pierwszy rzut oka robił dobre wrażenie. Jego długie, rudobrązowe włosy były już tu i ówdzie poprzetykane srebrzystymi pasemkami. Miał rumianą cerę i robił wrażenie wysportowanego. Podniósłszy głowę, obdarzył Kita szerokim, ujmującym uśmiechem. Jego pacjentki na pewno go uwielbiały.
– Proszę wybaczyć moją ciekawość, panie Harrison. Przyszedł pan tu sam. Czy chodzi o pańską żonę? A może przyjaciółkę?
Kit nadal nie był pewien, w jaki sposób zacząć rozmowę z doktorem Brownhillem. Miał do wyboru wiele możliwości.
– Jestem wysokiej rangi agentem FBI – powiedział pewnym siebie tonem, jakiego rzadko używał podczas pracy. – Przyjechałem do Kolorado w związku ze śledztwem w sprawie zabójstwa.
Prawy policzek doktora Brownhilla drgnął lekko. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale nie uszło uwagi Harrisona.
– Nie rozumiem – powiedział Brownhill. – Zabójstwo?
Kit patrzył na niego z kamienną twarzą.
– Przyjechał pan tu z San Francisco? Pracował pan w szpitalu przy tamtejszym uniwersytecie. W klinice zapłodnień in vitro.
Brownhill skinął głową.
– Przeprowadziłem się tu przed pięcioma laty i ani trochę tego nie żałuję. Mimo to nadal nie bardzo rozumiem, dlaczego FBI chce ze mną rozmawiać. Prowadzi pan śledztwo w sprawie zabójstwa? Ja daję skrzywdzonym przez naturę ludziom nadzieję na upragnione dziecko.
Kit patrzył w oczy doktora Brownhilla, starając się cokolwiek z nich wyczytać.
– Czy pracując w San Francisco zetknął się pan z doktorem Jamesem Kimem?
– Tak, znałem go. Niestety, niezbyt dobrze. Mniej więcej w tym samym okresie mieszkaliśmy w Kalifornii i tyle. Proszę przejść do rzeczy. Czekają na mnie pacjentki.