Kit skinął głową ze zrozumieniem.
– Przesłuchiwałem doktora Kima w maju. Był zamieszany w prowadzenie nielegalnych eksperymentów. Powiedział mi, że tu, w Kolorado, ukrywa się niejaki doktor Anthony Peyser. Mówił, że z nim współpracowaliście.
Doktor Brownhill potrząsnął głową.
– Zaraz, zaraz. To nieprawda. Owszem, doktor Peyser został oskarżony o nieetyczne postępowanie, kiedy był kierownikiem laboratorium na uniwersytecie w Berkeley. Ja z tym laboratorium ani prowadzonymi tam eksperymentami nie miałem nic wspólnego. Nigdy nie postawiono mi żadnych zarzutów i jak widać, wcale się nie ukrywam.
Kit zniżył głos.
– Słyszał pan, że James Kim nie żyje? Przed tygodniem został zamordowany w Kalifornii. Między innymi dlatego tu jestem.
John Brownhill wydawał się naprawdę zaskoczony.
– Nie, nie słyszałem. Przykro mi z powodu jego śmierci. Nadal jednak nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje. Nie mam pojęcia, co się stało z doktorem Peyserem.
Doktor Brownhill podniósł się zza biurka. Kit uniósł rękę.
– Jeszcze jedno. To ważna sprawa, panie doktorze. Czy moglibyśmy porozmawiać o doktorze Davidzie Mekinie? Pracował pan z nim i tu, i w San Francisco. Przyjaźniliście się. David Mekin również został zamordowany. Czy to także zbieg okoliczności?
Doktor Brownhill wstał z krzesła.
– Proszę wybaczyć, ale czekają na mnie pacjenci. David Mekin był moim przyjacielem i nie chcę wracać do jego śmierci.
Kit z ociąganiem podniósł się, po czym wyszedł z kliniki. Był przekonany, że osiągnął to, co zamierzał.
Wzbudził niepokój pracującego tam lekarza, przyparł go do muru. Narobił zamieszania, a to dobry początek.
ROZDZIAŁ 37
Nad wzgórzami na wschód od Gór Skalistych zapadła noc. Na ciemnogranatowym niebie migotały setki gwiazd. Tropiciele przyczaili się na skraju polany, obok stojącego tam domku.
Mieli noktowizory i wyglądali jak policjanci albo komandosi przygotowujący się do ataku.
Znaleźli tę dziewczynę. Wypatrzyli ją niedaleko moczarów.
Na polanie stał dom, o jakim marzą wszystkie japiszony. Dwuspadowy dach, ogromne okna wychodzące na góry. Właścicielami byli nuworysze z południowej Kalifornii, którzy przyjeżdżali tu tylko na weekendy.
Harding Thomas zwrócił uwagę na wszystkie szczegóły. Było już po dziesiątej, w domu panowały ciemności. Tylko z pokoju na dole sączyło się szaroniebieskie światło.
Stał tam włączony telewizor. Tinkerbell uwielbiała oglądać telewizję. W „Szkole” nazywała telewizor swoją „mamą i tatą”, „niańką”, a nawet „kumpelką”.
– Bierzemy ją – szepnął Thomas do pozostałych. – Ma jedenaście lat, ale jest silna – ostrzegł. – Silniejsza niż większość ludzi. Ma zmodyfikowaną klatkę piersiową i ramiona.
– Jest superdziewczyną, czy co? – spytał ktoś.
– A żebyś wiedział – odparł Harding Thomas. – Jeśli coś spieprzysz, przekonasz się o tym na własnej skórze. Po prostu nie myślcie o niej jak o jedenastoletniej dziewczynce.
Wąskie schody skrzypiały przy każdym kroku. Harding Thomas ominął donice z geranium stojące na antresoli. Stały tu trzy pary łyżew, Roces Barcelonas.
Łowcy nasunęli noktowizory na oczy i szybko weszli po skrzypiących schodach na piętro. Potem jeszcze szybciej przemknęli pośród metalowych mebli. Byli to ci sami ludzie, którzy zabili doktora Franka McDonougha w jego basenie.
Z okna wciąż sączyło się migocące światło. Thomas zajrzał do środka i jego oczom ukazał się przestronny pokój.
Lampy halogenowe, wszystkie pogaszone. Teleskop na trójnogu. Magnetowid DUB. Fotele, na których leżały jutowe poduchy z napisami: WYPRODUKOWANO W GWATEMALI, 25 KG i WYPRODUKOWANO W JEMENIE, 25 KG.
Pod samym oknem stała sofa. Leżała na niej Max. Spała, wtulona w swoje skrzydła.
– Dzięki Bogu – wyszeptał Harding Thomas.
ROZDZIAŁ 38
Skrzypienie wyrwało Max z drzemki. Dźwięk dochodził z zewnątrz, z ganku. Natychmiast wytężyła słuch.
Nie otwierała oczu, ale była już w pełni skoncentrowana i zdawała sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego. Zimny cień przesłonił księżyc.
Max ostrożnie otworzyła oczy, skierowała wzrok ku górze i zobaczyła go. Wujek Thomas. Ten zdrajca, ten przewrotny łgarz.
Stał przy oknie. Było z nim trzech-czterech ludzi. Tropiciele! Łowcy! Mordercy!
Rozsądek i instynkt podpowiadały jej to samo: uciekaj.
Uciekaj, uciekaj, uciekaj stąd!
Ale tym razem nie mogła po prostu odfrunąć. Sufit był za nisko, a wokół stały ciężkie meble.
Jesteś silna. Niesamowicie silna.
Udowodnij to!
Max błyskawicznie sturlała się z sofy, przewracając stolik. Na podłogę pospadały leżące na nim pisma – „Los Angeles”, „Variety”, „Hollywood Reporter”, „Details”.
Rozległ się brzęk szyby, wybitej metalowym krzesłem. Max odruchowo zasłoniła twarz. Na podłogę spadł deszcz odłamków szkła. Kilka z nich poraniło ręce Max, ale niezbyt głęboko.
– Nie! – krzyknęła na cały głos. – Zostawcie mnie! Idźcie stąd!
Zobaczyła przed sobą długi korytarz łączący salon z sypialnią.
Bądź silna! Uciekaj!
Biała jak kość smuga światła księżycowego wypływała z uchylonych drzwi sypialni na końcu korytarza. Obok widać było jacuzzi znajdujące się pośrodku jasnozielonego tarasu. Max rzuciła się ile sił w nogach w stronę sypialni.
Nie oglądaj się! Biegnij, biegnij, biegnij! Jesteś szybsza, niż im się wydaje. I kto wie, może wcale nie chcą cię zabić, myślała gorączkowo.
W sypialni było otwarte okno – jej ocalenie. Na wszelki wypadek nie zamykała go. Jak się okazało, słusznie.
Oderwała się od podłogi. Leciała z dużą prędkością będąc w zamkniętym pomieszczeniu, a to już przekraczało granice zdrowego rozsądku.
Nie wiedziała, czy jej się uda. Czy to możliwe?
Ale zanim zdążyła się nad tym zastanowić, wystrzeliła z otwartego okna niczym rakieta opuszczająca silos, tyle że silos okazał się niewiele większy od rakiety. Skrzydło Max uderzyło we framugę. Posypały się drzazgi. Poturbowane ramię Max przeszył silny ból.
– Au! – krzyknęła.
Ale znów była w powietrzu – i znów ktoś do niej strzelał. Próbowali ją zabić? A może chcieli tylko przestrzelić jej skrzydło, żeby nie mogła uciec?
– Pieprz się, wujku Thomasie! – wrzasnęła na cały głos, nie odwracając się. – Niech cię diabli wezmą.
– Mam Matthew! – odkrzyknął. – Tak, dorwałem twojego braciszka. Wracaj. Mam Piotrusia Pana.
ROZDZIAŁ 39
Max drżała jak osika. Schowała się w koronie najwyższej, najbardziej rozłożystej sosny, jaką udało jej się wypatrzyć. Doszła do wniosku, że skoro nie widzi swoich prześladowców, to i oni nie mogą jej widzieć. Czy tak było rzeczywiście? Oby.
Czy wujek Thomas krzyczał, że ma Matthew? A może tylko się przesłyszała?
Czy ci ludzie chcieli ją zabić, czy tylko zabrać z powrotem do „Szkoły”?
Max wiedziała tylko, że do „Szkoły” przyjechali „goście”, którzy mieli obejrzeć ją i Matthew. Dokładnie ich zbadać, porozmawiać o nich… a co potem?
Max nie mogła powstrzymać drżenia; szczękała zębami tak gwałtownie, że aż ją rozbolały. Zaczęła płakać. Nie potrafiła zdusić w sobie rozpaczy. Szlochała jak małe dziecko.
Mały bobas! – mówiła sobie w duchu. Beksa lala! Beksa lala! No, płacz dalej, wypłakuj oczy!
Leżała na brzuchu, trzymając się kurczowo solidnego, sękatego konara. Zmęczenie coraz bardziej dawało jej się we znaki. Po chwili oczy dziewczynki zamknęły się. Wystarczył moment, by cały organizm po prostu się wyłączył.
Max zasnęła. Przynajmniej jej nie uśpili. I nie dała się złapać. Na razie.
Kiedy otworzyła oczy, miała w głowie straszny zamęt. Nie mogła uwierzyć, że była na tyle nieostrożna, by zasnąć. Ile czasu upłynęło? Minuty? Godziny? Gdzie był wujek Thomas i strażnicy? Jego wierni słudzy?
Wciąż panował mrok. Max obejmowała sękaty konar, jakby był jej jedynym przyjacielem na całym świecie. Mniej więcej półtora kilometra dalej na tle skąpanego w blasku księżyca nieba odcinała się sylwetka domu, w którym mała uciekinierka dotąd się ukrywała. Wszystkie światła były zgaszone.