– Moja żona nie żyje – powiedział wtedy Kit.
– Przykro mi. – Mówiłam szczerze. Wzruszył mnie tym, że gotował dla niej. David nigdy by na coś takiego się nie zgodził.
– Tak. Minęły już prawie cztery lata. – Na jego twarzy wyrył się ból. Kochał ją. To było oczywiste.
– Co się wtedy stało, Kit? A może wolisz o tym nie mówić?
– Nie, teraz już mogę – powiedział i uśmiechnął się z przymusem. – Od czasu do czasu nawet lubię zgrywać męczennika.
– Surowo się oceniasz, co?
– Może i tak. To był wypadek. Katastrofa samolotu – wyjaśnił tak cichym głosem, że ledwie go słyszałam. Zupełnie, jakby mówił do siebie. – Moja żona i dwaj synkowie. – Westchnął i na moich oczach o mało co się nie rozkleił.
W domku było tak cicho, że skwierczenie kurczaka i uderzenia wiatru we framugi okienne brzmiały niemal jak eksplozje. Chciałam wziąć Kita w ramiona, dać mu trochę ciepła, sprawić, żeby ból i smutek zniknęły z jego niebieskich oczu.
– Miałem zawieźć ich do Nantucket. Wakacje z rodziną, ciągle odkładane. Ten wyjazd im się należał. Nagle okazało się, że muszę jeszcze trochę popracować. Najważniejsza dla mnie była, no wiesz, kariera. Polecieli tam samolotem beze mnie. – Spuścił oczy. – Między Rhode Island i Nantucket samolot spadł do wody. To było dziewiątego sierpnia dziewięćdziesiątego czwartego roku.
– Tak mi przykro – powiedziałam.
Kiedy przypomniałam sobie, jak traktowałam Kita Harrisona, ogarnęło mnie głębokie poczucie winy. Od samego początku byłam dla niego niesprawiedliwa i teraz tego żałowałam.
ROZDZIAŁ 42
Kit nie zamierzał rozpamiętywać przeszłości; ja również, przynajmniej przez ten jeden wieczór. Przez następne półtorej godziny rozmawialiśmy całkiem rozluźnieni i często wybuchaliśmy radosnym śmiechem. Dobrze się czułam w jego towarzystwie, imponował mi swoją wiedzą z różnych dziedzin: Cosi fan tutte, muzyka rockabilly, wychowywanie dzieci, zawodowa liga hokeja, literatura faktu, beletrystyka, antyki i tak dalej, i tak dalej.
Jego życiorys też był dość interesujący. To, co powiedział o sobie, wystarczyło, żeby mnie zaintrygować. Jego ojciec pochodził z Irlandii i był kierowcą autobusu w Bostonie; matka Włoszka pracowała zaś jako pielęgniarka w szpitalu dziecięcym. Obecnie rodzice mieszkali w Vero Beach na Florydzie i było im tam jak w raju. Kit miał czterech braci, jak stwierdził: „Wszyscy byli mądrzejsi i przystojniejsi ode mnie”. Studiował w Holy Cross College w Worcester, w stanie Massachusetts, a potem przeniósł się na wydział prawa w Dartmouth, jakoś tak się złożyło”. Następnie trafił na uniwersytet w Nowym Jorku. Później przyszła praca w FBI. Jak się okazało, Kit jest agentem FBI, który przyjechał do Kolorado na urlop.
Czułam jednak, że coś przemilczał, ale mogłam się mylić, a poza tym, czemu miałby mówić mi o sobie wszystko tylko dlatego, że zaczęliśmy się do siebie odzywać.
– Zróbmy sobie przejażdżkę w świetle księżyca – powiedziałam, kiedy skończyliśmy jeść; lepszej kolacji nie dostałabym w większości drogich restauracji w Denver. Nie miałam ochoty wracać już do domu. – Kiedyś zapraszałeś mnie do Clayton na drinka. Pojedźmy tam dzisiaj. Ja stawiam.
Kit uznał, że to dobry pomysł, pojechaliśmy więc jego jeepem do „Villa Vittoria”. To całkiem przytulna knajpka, w której zblazowani tubylcy i jeszcze bardziej zblazowani turyści żyją ze sobą w stosunkowo dobrej komitywie.
Tego wieczoru jeden ze starszych kelnerów grał na pianinie i śpiewał, jeśli tak to można nazwać. Dobrze znałam Angelo: był to przemiły człowiek, doskonały kelner, ale beznadziejny wokalista. Powiązania rodzinne z właścicielem restauracji w pewnym stopniu pozwalały zrozumieć, dlaczego w te wieczory, kiedy knajpa świeciła pustkami, dopuszczano go do pianina.
Usiedliśmy z Kitem przy kontuarze, możliwie najdalej od Angelo. Staraliśmy się rozmawiać, nie zważając na jego zawodzenie, ale ponieważ wył do mikrofonu, nie dało się go przekrzyczeć. Wreszcie zaczęliśmy się śmiać, dyskretnie, by Angelo nie zauważył, że to jego wokalizy tak na nas działają.
– On umiera – szepnęłam. – Tak mi go żal.
– Wypłasza klientów, aż miło. Nigdy jeszcze nie widziałem występu na żywo, który wywierałby tak piorunujący efekt – powiedział Kit i wstał ze stołka. – Miej oko na wszystko. Zaraz wracam.
Zaintrygowana, patrzyłam, jak Kit podchodzi do Angelo i zaczyna z nim rozmawiać. Po chwili obydwaj zachichotali radośnie i spojrzeli na mnie znacząco. Co znowu? Wcale mi się to nie podobało. Co ci dwaj knuli?
– Jeden z naszych szanownych gości prosi o utwór Nel blu dipinto di blu, znany także pod tytułem Volare – oznajmił Angelo. Przeszły mnie ciarki, kiedy wyobraziłam sobie, jak ta piękna stara piosenka będzie brzmiała w jego interpretacji. – A w wykonaniu partii wokalnej wspomoże mnie adept konserwatorium muzycznego Nowej Anglii, pan Kit Harrison.
„Adept konserwatorium muzycznego Nowej Anglii”?
Angelo zagrał krótki wstęp do starej piosenki Domenico Modugno i okazało się, że całkiem nieźle gra na pianinie. A jak zabrzmi głos Kita? I czy stworzą dobry duet?
Kit pochylił się nad mikrofonem; wyglądało na to, że doskonale wie, co robi. Wydawał się pewny siebie.
– Chciałem zadedykować tę piosenkę pani doktor Frannie O’Neill. Jest wspaniałym weterynarzem i zawsze można na nią liczyć. Mam nadzieję, że moja interpretacja tego znanego utworu okaże się godna jej uznania.
Lekko skinęłam głową i uśmiechnęłam się niepewnie. Naprawdę nie wiedziałam, co mówić czy choćby myśleć. O Kicie Harrisonie. A zwłaszcza o całej tej sytuacji.
Kit zaczął śpiewać. Doskonale mu to wychodziło. Miał piękny tenor i przez cały czas w pełni kontrolował swój głos.
Konserwatorium Nowej Anglii? To jakiś żart? Wszyscy goście restauracji zamilkli i patrzyli na Kita, zasłuchani. Nawet miejscowi troglodyci ze swoimi panienkami nie oparli się czarowi tej melodii.
Kiedy przebrzmiał ostatni akord, rozległy się oklaski i prośby o bis. Artyści nisko pokłonili się publiczności i Kit podszedł do mnie.
– No i co, signora?Podobało się? – spytał.
Nie mogłam nawet zdobyć się na złośliwość.
– Dziękuję ci. Byłeś wspaniały, magnifico. Jestem wzruszona. Konserwatorium Nowej Anglii?
– Właściwie bar niedaleko konserwatorium. Nazywał się „Sparks”. Dorabiałem tam w czasie studiów.
Zamyśliłam się. Kit i ja razem wyciągnęliśmy z sideł lisicę. Zaprosił mnie na kolację do Clayton. Okazał mi wiele ciepła, przez co znów poczułam, że komuś na mnie zależy, ale zarazem obawiałam się, że za bardzo się odkrywam, że to wszystko dzieje się za szybko. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło.
– Znów milczysz – zauważył. – Proszę, powiedz coś. Nie chciałem, żeby mój śpiew wywarł taki efekt.
– Zamyśliłam się – odparłam. Nie mogłam się zdradzić, że myślałam o tym, jak wielkie wrażenie na mnie robił. Dlatego powiedziałam co innego. Zaufaj mi, mówił, kiedy razem usiłowaliśmy wyciągnąć ranną lisicę z sideł. Doszłam do wniosku, że mu ufam. – Parę dni temu widziałam w lesie coś niezwykłego – zaczęłam. – Coś, co wyda ci się absolutnie niewiarygodne. Aż trudno mi uwierzyć, że ci o tym mówię. Tobie, czy komukolwiek innemu.
Zawiesiłam głos. Na twarzy Kita odmalował się lekki niepokój. Patrzył na mnie z uwagą.
– Co zobaczyłaś, Frannie? Dokończ, co chciałaś powiedzieć.
Popatrzyłem uważnie w niebieskie oczy Kita.
Boże, pomóż mi.
Przygryzłam wargę.
A jeśli popełniałam błąd?
„Nic o mnie nie wiesz” – mówił.
– Widziałam małą dziewczynkę… miała jedenaście czy dwanaście lat. Takie dzikie dziecko. A najbardziej niezwykłe, Kit, było to, że ona miała skrzydła. Ta dziewczynka miała skrzydła jak ptak.
Kit otworzył lekko usta, nie odrywając ode mnie oczu. Zaczęłam żałować, że zdradziłam mu swój sekret, ale nie mogłam cofnąć raz wypowiedzianych słów. Było za późno.
– Wiem – rzuciłam pospiesznie. – To brzmi niewiarygodnie, Kit, ale widziałam ją tak jak teraz widzę ciebie. To była mała skrzydlata dziewczynka. I widziałam, jak lata.