W lesie nie dostrzegła żadnych poruszających się postaci. Panowała niczym niezmącona cisza. Ani śladu łowców i wujka Thomasa.

Dopiero kiedy Max nabrała pewności, że nic jej na razie nie grozi, zdała sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Domek na polanie nie mógł już służyć jej za kryjówkę. Znów była bezdomna. Tęskniła za Matthew; na samą myśl o nim oczy Max wypełniły się łzami.

Co powiedział Thomas? „Dorwałem twojego braciszka”?

Czy „Dostałem twojego braciszka”?

Musiała się skupić, przypomnieć sobie, jak dokładnie się wyraził.

Czy jej młodszy brat żył, czy też już go uśpili?

Z zamyślenia wyrwał ją dziwny, wysoki dźwięk, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Hummmmmmmmmm. Tak to mniej więcej brzmiało.

Podniósłszy głowę, Max zobaczyła sunące po niebie małe światełka. Hałas wciąż się wzmagał.

Czy to ptak? Czy samolot? To… samolot!

W czasie pobytu w „Szkole” Max lubiła patrzeć na przelatujące po niebie samoloty. American Airlines, America West, United, mniejsze odrzutowce i samoloty śmigłowe. Na ich widok Max zawsze pragnęła wznieść się w powietrze. Ale to było zakazane. Latasz – umierasz! – tak brzmiało motto „Szkoły”. Pomysłowe, co?

Na nieboskłonie migotały gwiazdy, a księżyc w pełni miał dobrotliwą minę. Wydawało się, że patrzy prosto na nią. Wyglądał na porządnego gościa, ale ostatnimi czasy Max nie ufała nikomu.

Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Być może szalony. Idź na maksa, pomyślała. To było jej życiowa credo; od pewnego czasu miała okazję stosować je w praktyce.

Stanęła na szerokim, solidnym konarze i zakołysała się lekko na piętach. Wciąż miała na nogach baletki, mocno już sfatygowane.

Rozłożyła skrzydła i uniosła je nad głową, odetchnęła głęboko raz, potem drugi.

– Latasz, umierasz – szepnęła.

Potem odbiła się od gałęzi i wzleciała w powietrze.

ROZDZIAŁ 40

Niesamowite!

Max leciała z prędkością pocisku, przecinając chłodne, wilgotne powietrze. Chłód kąsał jej policzki, drażnił nos, sprawiał, że z oczu płynęły łzy.

Boże, latanie było takie fajowe, takie wspaniałe. Nie wyobrażała sobie, że to tak cudowne uczucie. Zresztą, nikt nie mógłby sobie tego wyobrazić, to trzeba przeżyć. Rozkosz lotu przyćmiła wszystkie myśli, stłumiła wszelkie inne doznania. Max dała się jej ponieść. Rozłożyła skrzydła, a powietrze zdawało się ciągnąć ją ku górze, jakby z własnej woli.

Jej kciuki same wiedziały, co robić. Zachowywały się jak sloty w samolocie – przesączały strumień powietrza przez szczeliny i kierowały go nad skrzydła, powodując powstanie siły nośnej.

Max pięła się coraz wyżej; jeszcze nigdy nie była tak wysoko nad ziemią. Wszystko w dole wydawało się małe i jakże odległe. Znalazła się prawie na tej samej wysokości, co nadlatujący z rykiem samolot.

Obracające się śmigła wytwarzały potężny wir powietrzny. Max pierwszy raz w życiu uświadomiła sobie, jak wielka moc jest uśpiona w tej stworzonej przez człowieka maszynie. I choć dziewczynka biła skrzydłami z całej siły, ciągle tkwiła w tym samym miejscu.

Wtedy ujrzała przed sobą jasno oświetlony kokpit. Dzieliło ją od niego dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Dokładnie widziała jego wnętrze.

Pilot zwrócił się w jej kierunku. Max miała wrażenie, że ją widział – przez ułamek sekundy. Pewnie nawet nie był pewien, co właściwie zobaczył.

Max mrugnęła do niego. Zrobiła śmieszną minę. Zawsze lubiła się wygłupiać i w tej chwili też nie oparła się pokusie.

Potem złączyła skrzydła i wykonała przemyślną pętlę, odlatując na bezpieczną odległość od samolotu.

Widziałeś to, ważniaku za sterami? Ja nie potrzebuję żadnej sztucznej maszyny, by latać. Wystarczy mi trochę wolnej przestrzeni.

Jestem do tego stworzona.

ROZDZIAŁ 41

Zapukałam do drzwi domku, domku, który należał do mnie, a w którym dawno, dawno temu mieszkaliśmy z Davidem. To, co miałam zrobić, wydawało mi się jednym z większych głupstw w moim życiu, a przecież zdarzyło mi się rozmawiać z gęśmi i wiewiórkami.

Ale skoro Kit Harrison bez wahania pomógł mi w ciężkiej sytuacji i był diabelnie przystojny, uznałam, że powinnam przyjąć jego zaproszenie na kolację. Obiecał, że sam coś upichci.

Na tę okazję wystroiłam się w batystową koszulę i czyste dżinsy. Schludne, dość starannie wyprasowane ciuchy – rzecz nie do pomyślenia. Skropiłam się nawet perfumami Hermes, które kiedyś kupiłam w Aspen. A w ręku trzymałam butelkę niezłego pinot noir.

Bardzo, bardzo to dziwne. Jak można iść z butelką wina w gościnę do własnego domu?

Kiedy Kit Harrison otworzył drzwi, od razu zwróciłam uwagę na trzy rzeczy: jego gładko ogoloną twarz, schludnie przycięte włosy i zapach starego dobrego mydła Ivory.

– Kto ci ściął włosy? – spytałam.

– Co, nie podoba ci się moja nowa fryzura? – powiedział i nachmurzył się.

Zdziwiłam się, że jest tak drażliwy na tym punkcie. To do niego nie pasowało. Ten facet ciągle mnie czymś zaskakiwał. Na początku za ostro się z nim obeszłam, ale on zadziwiająco dobrze to zniósł.

– Byłem w zakładzie fryzjerskim Bob’s Hair Joint. W mieście – wyjaśnił Kit. – Aż tak źle wyglądam?

– Nie, skąd. Szczerze mówiąc, wyglądasz świetnie. Bob Hatfield odwalił kawał dobrej roboty.

– Dzięki – odparł Kit i obdarzył mnie tym swoim uśmiechem a la Tom Cruise w filmie Jerry Maguire, szelmowskim i nieśmiałym zarazem. Wziął ode mnie wino, otworzył zamaszystym gestem butelkę i napełnił dwa kieliszki.

– To ty świetnie wyglądasz – powiedział. – Słowo daję.

– Dziękuję. – Teraz to ja byłam nieśmiała i delikatna. W moim własnym domu.

Kit podał mi kieliszek z mojego własnego kompletu, kupionego, jeśli pamięć mnie nie zawodziła, w Marshall Fields’ w Chicago. Upiłam mały łyk wina, po czym podeszłam do lodówki i wyjęłam parę kostek lodu.

– Chcesz rozcieńczyć tego sikacza – powiedział Kit, szczerząc zęby w uśmiechu. – I dobrze. Lepiej, żeby sytuacja nie wymknęła się nam spod kontroli.

– Nie o to chodzi. Zawsze pijam wino z lodem – skłamałam. Kiedyś lubiliśmy z Davidem sobie poszaleć, czy to w Boulder, czy tu, w Bear Bluff, czy w Denver. Dobrze nam się żyło. Przynajmniej przez pewien czas.

Dzisiaj po raz pierwszy od półtora roku byłam w tym pokoju z mężczyzną i wszystko wokół przypominało mi Davida; półki uginające się od książek, tapczan, akwarele na ścianach, przedstawiające w przygaszonych barwach pejzaże północnego Wisconsin. Tak wiele godzin strawiłam na rozmyślaniach o bezsensownym zabójstwie mojego męża. Odczuwałam pewien niepokój, ale nie mogłam zdradzić tego Kitowi. Dawało mi się też we znaki lekkie poczucie winy, choć nie było po temu żadnego powodu. A może…?

Zaczęłam wesoło trajkotać o lisicy, którą uratowaliśmy z sideł, o tym, jak sobie radzi, a kiedy temat się skończył, zapytałam, czy mogę pomóc w przygotowaniu kolacji.

– Myślę, że mam wszystko pod kontrolą. W każdym razie dziękuję – powiedział. Jak się okazało, w kuchni nie tyle miał wszystko pod kontrolą, co sprawował niepodzielną władzę; ujarzmiał piersi kurczaka, fasolkę z czosnkiem, pieczone na grillu czerwone ziemniaki i sałatkę z soi. Zapach tego wszystkiego sprawiał, że mój język stawał na tylnych łapach i służył.

Kit był odwrócony plecami do mnie. Całe szczęście. Odetchnęłam głęboko. Sama się dziwiłam, czemu jestem taka nerwowa, podekscytowana, czemu targają mną tak silne uczucia.

Wyjmując sztućce z szuflady, niechcący otarłam się o tyłek Kita. Twardy, umięśniony, miły w dotyku. Znów wstrzymałam oddech.

– Gdzie się nauczyłeś gotować? – spytałam.

– Wszystko, co umiem, zawdzięczam matce i żonie. Moja matka specjalizowała się we włoskiej kuchni. Potem poszerzyłem swoje kulinarne kwalifikacje i gotowaliśmy z żoną na zmianę. Fajnie było.

To zbiło mnie nieco z tropu. Nie przyszło mi do głowy, że on może być żonaty, jakoś nie potrafiłam zobaczyć go w roli męża. Matka Włoszka? Nic o mnie nie wiesz, mówił.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: