ROZDZIAŁ 48

Musiałam jeszcze to wszystko przemyśleć, ale na razie nie miałam powodu, by nie wierzyć Kitowi. Prawdę mówiąc, budził moje zaufanie. Dobrze mu patrzyło z oczu.

– Idę do spożywczego – powiedziałam i ruszyłam w stronę lasu. – Trzeba ci czegoś?

– „Denver Post”, orzechowych M amp;M, środków uspokajających – zażartował.

– Pilnuj ognia.

Kit skinął głową, wydał z siebie gardłowy pomruk godny jaskiniowca i obdarzył mnie jednym ze swoich olśniewających uśmiechów. Miał ich wiele w swoim repertuarze. Wciąż nie mogłam ochłonąć ze zdumienia, że tak dobrze nam jest ze sobą.

Niecałe sto metrów od obozu płynął strumień. Stanęłam na brzegu i naciągnęłam linkę na składaną wędkę, którą zawsze noszę w plecaku. Kotłująca się woda wpływała do małego stawu; już tu kiedyś byłam, może z Davidem.

W ściółce na brzegu roiło się od dżdżownic. Nadziałam jedną na haczyk i zarzuciłam wędkę. Teraz pozostawało tylko czekać, aż przypłynie kolacja.

Już po paru minutach złowiłam sporego pstrąga. Odcięłam żyłkę, zostawiłam rybę w wodzie, założyłam nową linkę i znowu zarzuciłam wędkę. Pstrąg miał zaledwie trzydzieści parę centymetrów długości, ale przez następne pół godziny nic już nie złowiłam, a poza tym nadciągał zmierzch.

Jeden średni pstrąg będzie musiał wystarczyć na kolację. Na szczęście przezornie zabrałam ze sobą parę ziemniaków i pomidorów, więc jakoś to będzie.

Szósty zmysł podpowiadał mi, że dziewczynka jest gdzieś blisko. Za każdym razem, kiedy się pokazywała, wydawało się, że igra z nami, albo ma zamiar nas tu przyprowadzić. Dlaczego? Czyżby chciała, żebyśmy ją znaleźli? A może pragnęła nam coś pokazać? Ale co? Gdzie mieszkała? Z czego żyła? Czy chciała nam zdradzić jakąś tajemnicę?

Wyjęłam pstrąga z zimnego strumienia, szybko zabiłam go kamieniem, napełniłam menażkę wodą i ruszyłam w drogę powrotną.

Kit siedział przy ognisku. Agent FBI. Prowadzi sprawę, o której nie bardzo chce mówić. Cóż, w tej okolicy rzeczywiście można by ukryć laboratorium. Naćpani hipisi całe lata koczowali w tych lasach.

– Ładne ognisko – powiedziałam. Naprawdę było imponujące.

– Nawet nie tknąłem zapałek.

Jak się okazało, już włożył ziemniaki w palenisko. Mężczyzna pilnujący ogniska domowego – to dopiero! Podałam mu menażkę z wodą i pokazałam rybę. Kit gwizdnął przeciągle. Kobieta – myśliwy; to dopiero!

Położyłam rybę na płaskim kamieniu i zaczęłam ją patroszyć. Kit oblizał z lubością swoje piękne usta.

– Podzielę się z tobą moim pstrągiem, ale pod jednym warunkiem – zaznaczyłam.

Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i znowu się uśmiechnął. Przynajmniej dobrze się bawił.

– Powiesz mi, co tu jest grane, to dostaniesz jeść. Tylko nie wciskaj kitu.

– W porządku – zgodził się. – Wygrałaś, doktor O’Neill. Ale zanim cokolwiek powiem, chcę widzieć połowę tej ryby na moim talerzu.

– Zgoda – odparłam.

Wrzuciłam rybę na patelnię, którą następnie postawiłam na rozżarzonych węglach. W powietrzu natychmiast rozniósł się cudowny aromat, od którego aż ślinka ciekła.

Podeszłam do Kita i kucnęłam przy nim. Jakby na zawołanie, słońce zaczęło zachodzić. Na niebie, jak za pociągnięciem pędzla, pojawiły się wielobarwne smugi.

– O rany – szepnął Kit. – W Bostonie czegoś takiego już nie uświadczysz.

Ogarnęło mnie dziwne zadowolenie, jakbym to ja namalowała ten zachód słońca. Przez krótką chwilę ta przygoda wydawała mi się czymś wspaniałym, niezwykłym. Wszystko było cudowne.

Ryba upiekła się bardzo szybko. Wyjęłam ziemniaki z popiołu i pokroiłam pomidora. Kit poukładał wszystko na talerzach.

Jedząc kolację, podziwialiśmy wspaniały widok, roztaczający się z naszego obozowiska, i cicho rozmawialiśmy. Wrzuciliśmy ości do ognia i zaparzyliśmy kawę. Kit, zgodnie ze swoją obietnicą, zaczął opowiadać wszystko, co wie.

Nie zagłębiał się w szczegóły, ale wyjaśnił, że po prostu nie może. Wszystko zaczęło się w nielegalnym laboratorium, założonym pod koniec lat osiemdziesiątych przez grupę studentów i kilku profesorów MIT. Nie ulega wątpliwości, że były tam prowadzone eksperymenty na ludziach. Na czele tej radykalnej grupy stał niejaki Anthony Peyser. Powiedziałam Kitowi, że nigdy nie słyszałam tego nazwiska, a podany przez niego rysopis nie pasuje do żadnego z moich znajomych.

– Prokuratura bostońska postawiła im nawet jakieś zarzuty, ale policja nie znalazła żadnych znaczących dowodów. Grupa bez problemu przeniosła się do San Francisco, potem do New Jersey, a następnie spędziła trochę czasu w Anglii, być może, aby zdobyć fundusze na swoją działalność. Stamtąd naukowcy wrócili do Bostonu.

– Za drugim razem ich dopadłem, a przynajmniej tak mi się zdawało. Prowadzili eksperymenty na bezdomnych, którym wmawiali, że są nieuleczalnie chorzy. Kilku z tych biedaków przedwcześnie zmarło. Jednak wszyscy naukowcy zamieszani w tę sprawę zostali zwolnieni za kaucją, a potem przepadli jak kamień w wodę.

– Aż do teraz?

– Jeden z członków grupy skontaktował się z kilkoma dawnymi wspólnikami. Kto wie, może nie pierwszy raz. Wydaje mi się, że dręczyły go wyrzuty sumienia. Ciekaw jestem, dlaczego. W każdym razie skontaktował się z doktorem Jamesem Kimem z San Francisco i doktorem Heekinem z Cambridge, a niedługo potem obydwaj zginęli. Ci ludzie naprawdę nie lubią świadków, Frannie. Są skrupulatni, jak na naukowców przystało.

Ciarki przeszły mi po plecach. Zrozumiałam, co Kit chce przez to powiedzieć.

On sam zawiesił głos i wbił wzrok w niknącą za horyzontem tarczę słońca. Wiedziałam, że nie powiedział mi jeszcze wszystkiego.

Choć wydało mi się to dziwne, zdałam sobie sprawę, że już po mnie. Ot tak! Musiałam przyznać się sama przed sobą, że lubię patrzeć na twarz Kita, jakby wyciosaną z kamienia, że podobają mi się jego oczy, w których czaiła się łagodność. Nawet David tak na mnie nie działał. Mogłam snuć na ten temat długie rozważania, szukać logicznego wytłumaczenia, ale łatwiej było po prostu przyznać, że zadurzyłam się w Kicie Harrisonie.

– I to wszystko, co wiesz? – spytałam. – Dajesz słowo?

– To wszystko, co wiem na pewno, Frannie. Zresztą, czego więcej spodziewałaś się za połowę pstrąga?

– No dobrze, niech ci będzie. Jak tam to twoje zadrapanie na brzuchu?

– Grałem w rugby w Holy Cross, w Bostonie i waszyngtońskich ligach amatorskich. Myślę, że jakoś to przeżyję.

Nachmurzyłam się nieco. Nie lubiłam, kiedy ktoś zgrywał przy mnie twardziela.

– Posmarowałeś je maścią odkażającą?

– To nie jest aż tak groźna rana, pani doktor. To zadrapanie, otarcie naskórka.

W gęstniejącym mroku krążyły świetliki. Dawno, dawno temu, dużo o nich wiedziałam, ale w tej chwili wszystko wyleciało mi z głowy. Myślałam tylko o złotych włosach porastających pierś L.L. Beana i zadrapaniu, które było skazą na idealnie gładkiej skórze. Przypomniał mi się dotyk jego miękkich warg.

Czułam coraz większe podniecenie. O rany!

Nie miałam pod ręką żadnych chorych zwierząt, którymi mogłabym się zająć, niczego, co zwróciłoby moje myśli na inne tory. Miałam ochotę na papierosa, chociaż nie palę. Drink też by się przydał.

– Myślę, że powinnam rzucić okiem na to zadrapanie – powiedziałam wreszcie, nie wiedzieć czemu szeptem.

Myślałam, że Kit nie zareaguje. Po chwili jednak odkaszlnął znacząco.

– Czy chcesz to zrobić jako lekarz? – spytał.

– Nie, jako towarzysz podróży – udało mi się wykrztusić.

– No dobrze – odparł. – Oddaję się w twoje ręce. Niech no zdejmę tę koszulę.

– Fajnie.

W jego niebieskich oczach pojawiły się wesołe błyski.

– Doktor O’Neill? Czy mi się zdaje, czy powiedziała pani przed chwilą: „Fajnie”?

– Jeszcze raz powtarzam, mów mi Frannie. I owszem, dokładnie tak się wyraziłam. Fajnie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: