ROZDZIAŁ 49
Max obserwowała ich z bezpiecznej odległości; przynajmniej miała nadzieję, że jest w swojej kryjówce bezpieczna. Przez głowę, z prędkością chyba z miliona kilometrów na godzinę, przemykały jej setki myśli.
Ciepłe łzy płynęły po jej policzkach, a ona nie mogła ich powstrzymać. Bardzo ją to denerwowało. Nie cierpiała okazywać słabości i prawie nigdy jej się to nie zdarzało, ale przez ostatnich kilka dni tak wiele przeżyła. Stała się uciekinierką.
Max wiedziała, że to głupie, ale mimo to nie przestawała płakać. Jeden obraz szczególnie nie dawał jej spokoju. Wciąż miała przed oczami tę nieszczęsną rybę, która zginęła od ciosu kamieniem. Ta lekarka zabiła ją z zimną krwią. Była taka sama, jak ludzie ze „Szkoły”. Zimna, zimna, zimna.
Jak ona mogła zabić tę rybę? Jak mogła ją uśpić?
Przecież to było żywe stworzenie.
Pewnie miało dzieci i spokojnie sobie mieszkało w tym pięknym strumieniu.
A teraz nie żyło, bo pani doktor postanowiła je uśpić.
Max siedziała na gałęzi i szlochała, dygocząc na całym ciele. Nigdy już nie będzie bezpieczna. Czuła się strasznie samotna i ogarniał ją głęboki smutek. Tak bardzo tęskniła za Matthew, że myśli o nim sprawiały jej ból. Świat za murami „Szkoły” był przerażający, tak jak opisywał go wujek Thomas. Ale słuchając jego opowieści nie najadła się nawet w połowie tyle strachu, co przez ostatnich parę dni.
Dobrze, że chociaż znalazła bezpieczną kryjówkę, z której mogła obserwować tych dwoje, mężczyznę i kobietę, siedzących przy buchającym ogniu. Choć niechętnie, ale musiała przyznać, że smażąca się ryba pachniała doskonale. Z żołądka Max dobyło się głośne burczenie, co przypomniało jej, jak dawno niczego nie miała w ustach.
Pragnęła mieć kogoś, z kim mogłaby porozmawiać.
Lekarka i jej przyjaciel siedzieli na krawędzi wzgórza i patrzyli na zachód słońca. Opadające ku horyzontowi słońce było w kolorze pomarańczowej marmolady, zmieszanej z dżemem z winogron. J-E-Ś-Ć, pomyślała Max. D-Ż-E-M. Kiedy tak siedziała, podziwiając ten sam zachód słońca, co dwoje nieznajomych, czuła się, jakby była razem z nimi. Może źle ich oceniła? Gdyby poszła do nich i grzecznie poprosiła, czy pomogliby jej? Lubiła myśleć, że życie mogłoby się okazać tak proste. Ale wiedziała, że to mrzonki.
Bacznie obserwowała mężczyznę i kobietę, pogrążonych w rozmowie. Widać było, że się lubią.
Max miała mieszane uczucia w stosunku do tej lekarki. Bardzo chciała jej zaufać. Tak nakazywał instynkt. Ale z drugiej strony, jakże mogła dać wiarę słodkim słówkom, bezustannie powtarzanym jak zaklęcie: „nie bój się, nic złego ci nie zrobię”?
Potem ci dwoje zaczęli jeść kolację; na ten widok Max poczuła wilczy głód. Wsłuchała się w ich rozmowę; udało jej się nawet wychwycić parę słów. „…Cierń w boku…za wzgórzem…maścią odkażającą…”
Pragnęła usiąść przy tych ludziach i zjeść chociaż pieczonego kartofla. Ziemniaki też były żywymi stworzeniami, ale mówi się trudno.
Max nachyliła się do przodu, chcąc lepiej ich widzieć. Co tam się dzieje? Co oni robią?
Lekarka podeszła do mężczyzny i kucnęła przy nim. Następnie zaczęła go rozbierać; najpierw zdjęła mu koszulę. Mężczyzna jednak był silniejszy od lekarki i powalił ją na ziemię! Co on jej robił?
Położył się na ładnej lekarce, ale ona nie odepchnęła go, nawet nie próbowała z nim walczyć. Najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem zaczęli się całować.
– Tokują – wyszeptała Max.
ROZDZIAŁ 50
Uklękłam przy Kicie z apteczką w dłoni. Zaczęłam ostrożnie rozpinać jego koszulę, a potem wyciągnęłam ją ze spodni. Kit skrzywił się z bólu, wywołanego tarciem szorstkiego materiału o ranę.
– Przepraszam – powiedziałam. – Przepraszam.
– Nic się nie stało, Frannie. Ból to moja specjalność.
Blask bijący od ogniska tańczył na napiętych mięśniach jego klatki piersiowej, porośniętej jasnymi włosami. Sięgnęłam niezgrabnie po maść i o mało jej nie upuściłam. Zakrętka wylądowała na ziemi.
Wycisnęłam sobie maść na palce i ostrożnie dotknęłam skóry Kita. Dziwne. Palce mi lekko drżały. Nie słyszałam nic prócz swojego oddechu, ale byłam w pełni skoncentrowana na tym, co robię.
Dlatego zdziwiłam się, kiedy Kit delikatnie chwycił mnie za rękę.
– Co, boli? – spytałam.
Potrząsnął głową.
– Nie, ale dłużej już tego nie wytrzymam, Frannie.
Następnie objął mnie w talii, uniósł i położył na ziemi, pośród traw i igieł sosnowych. Trzeba przyznać, że był silny – ważył pewnie z dziewięćdziesiąt kilogramów – ale przy tym bardzo czuły.
Chwyciłam go mocno za szyję. Kit przyciągnął mnie do siebie i w moje udo wpiła się jego męskość. Nie odczuwałam najmniejszego strachu i ani trochę się nie wahałam. To mnie zdziwiło, a właściwie zaszokowało, ale cóż, stało się.
Wpiłam się pożądliwie w usta Kita; były tak słodkie i świeże, jak sobie to wyobrażałam. Pragnęłam poczuć słony smak jego języka, pragnęłam, by mnie dotykał, by jego jednodniowy zarost drapał moje policzki. Pożądałam Kita tak, że dla mnie samej było to potężnym zaskoczeniem.
Kit delikatnie musnął dłonią moje piersi, ale w pieszczotach przeszkadzały nam ubrania. Z moich ust wyrwał się cichy jęk. Chciałam, by Kit jak najszybciej mnie rozebrał. Pociągnęłam jedną ręką podkoszulek ku górze, drugą zmagając się z jego szortami. Już dawno tak się nie czułam.
Kit spojrzał na mnie. Jego oczy były ciepłe, szczere, i, co najważniejsze, uczciwe. W tej chwili uświadomiłam sobie, jak bardzo mi na nim zależy. Poczułam się jak rażona gromem. W najśmielszych marzeniach nie przewidywałam, że mogłoby spotkać mnie coś takiego. Było to trochę przerażające, ale jednocześnie cudowne i niewiarygodnie podniecające.
Nadszedł czas, by odreagować dwa lata rozpaczy i tłumienia uczuć. Kit zacisnął dłoń na pasku moich szortów, usiłując go rozpiąć. Następnie rozsunął mi rozporek. Nie opierałam się. Topniałam pod jego dotykiem.
Kit zsunął mi szorty po kolana. Poczułam na udach chłodny podmuch wiatru. Zadygotałam. To była cudowna chwila, jeszcze piękniejsza dzięki temu, że nadeszła tak nagle, zupełnie niespodziewanie.
Wyciągnęłam rękę do jego paska. Zaczęłam zmagać się ze sprzączką, kiedy usłyszałam, że Kit wymawia moje imię. Aż dreszcz mnie przeszedł.
– Frannie, Frannie. Zaczekaj. Przestań.
„Zaczekaj”? „Przestań”?
Zmusiłam się, by spojrzeć Kitowi w twarz. Wydawało się, że ktoś nagle włączył światło. Zamrugałam oczami w zdumieniu. „Zaczekaj”? „Przestań”?
– Chyba powariowaliśmy – wydyszał. – Przecież nie wiem, gdzie będę w przyszłym tygodniu. – Westchnął ciężko. – Nawet nie wiem, gdzie będę jutro.
Miałam ochotę zapytać: „i co z tego”, ale ugryzłam się w język. Ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. Jakaś mała cząstka mojego umysłu, która zachowała zdolność rozsądnego myślenia, podpowiedziała mi, że nie będę kochała się z Kitem i że niełatwo się z tym pogodzę. Z pewnością nigdy nie zapomnę ani tej nocy w górach, ani jego.
Skinęłam głową.
– Dobrze – powiedziałam.
– Dobrze?
– Dobrze. Masz rację. Nie pomyślałam. Powstrzymajmy się, zanim popełnimy duży błąd.
– Przepraszam – wyszeptał z twarzą w moich włosach. – Naprawdę chcę to zrobić. Uwielbiam być z tobą. Tylko że…
Położyłam mu palec na ustach.
– Nic nie mów – powiedziałam. Potem długo leżeliśmy wtuleni w siebie, dotąd, aż ucichło łomotanie naszych serc. Nie udało mi się jednak w pełni ochłonąć.
Pocałowaliśmy się znowu, tym razem delikatniej, bardziej konwencjonalnie. Na znak, że możemy zostać przyjaciółmi? Po chwili wstałam i podciągnęłam szorty.
Znalazłam śpiwór tam, gdzie go zostawiłam przed kilkoma godzinami, i położyłam po drugiej stronie ogniska. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno było mi tak dobrze, a teraz ogarniał mnie tak głęboki smutek?
– Frannie – powiedział Kit.
– Hm? – mruknęłam chrapliwym szeptem. „Hm”?