ROZDZIAŁ 53

Schwytaliśmy dziewczynkę w sieć, a właściwie kilka sieci, jakich zazwyczaj używa się do łapania dużych ptaków, które mają zostać zaobrączkowane.

Sieć jest na tyle lekka, że nie uszkadza skrzydeł i nie zgniata za mocno piór. Z każdym ruchem ofiara coraz bardziej się w nią zaplątuje i w zasadzie może się tylko szarpać. A dziewczynka szarpała się, i to jak!

Czułam się, jakbym miała za chwilę przeżyć trzeci – a może czwarty – atak serca w ciągu ostatnich kilku dni.

Byłam wystarczająco blisko dziewczynki, by jej dotknąć. I to właśnie zrobiłam. Przekonałam się, że jest prawdziwa. Że istnieje. Była z krwi i kości, i miała prawdziwe skrzydła, z którymi w jakiś sposób łączyły się schowane pod nimi ręce. Obydwie kończyny górne wyglądały na dobrze rozwinięte i całkowicie sprawne.

Dziewczynka bezustannie szarpała się w sieci i mimo to wcale nie opadała z sił, a mnie zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki. Powietrze wypełniło się chmurą białych i srebrzystoniebieskich piór. Zaczęłam się obawiać, że mała w końcu zrobi sobie krzywdę. Wpadła w prawdziwy szał.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałam. – Nie zrobimy ci krzywdy. Jestem lekarką. Wszystko będzie dobrze.

Ale albo mnie nie rozumiała, albo mi nie wierzyła, bo niewiarygodnie szeroko otworzyła usta i znów zaczęła krzyczeć. Z jej ust wydobył się najokropniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam, ni to zwierzęce, ni to ludzkie wycie, przypominające nieco krzyki samic fok albo wielorybów, gdy ich małe są w niebezpieczeństwie.

Byłam ciekawa, czy dziewczynka ma ludzką krtań, ptasi organ głosowy, czy też jedno i drugie. Ptaki zamiast strun głosowych mają na końcu krtani worek powietrzny, który kurcząc się wypycha powietrze na zewnątrz. I być może właśnie miałam okazję usłyszeć efekt działania takiego narządu.

Choć od tych wrzasków rozbolały mnie uszy, nie mogłam się nasycić jej widokiem.

Tak jak myślałam, wszystko w niej było ludzkie – tylko proporcje się nie zgadzały. Miała okrągłe, niezwykle bystre i inteligentne oczy; wyglądało na to, że nie pozbawiona jest także rzutkiego umysłu, choć mogło to być złudzenie. Jej jasne włosy sięgały niżej ramion i były tego samego koloru, co część piór, ponieważ pióra i włosy zbudowane są z tego samego materiału – keratyny.

Podczas gdy ja syciłam się jej widokiem, dziewczynka wymachiwała rękami, próbując uderzyć Kita.

Przyjrzałam się jej niesamowitym, cudownym kończynom górnym. Na pierwszy rzut oka przypominały ludzkie ręce, ale miały krótsze przedramiona. Palce natomiast były wydłużone i pokryte piórami aż po same czubki.

Dlatego, że służą do latania, Frannie!

Jezu, Jezu. Ona była prawdziwym cudem. Nie mogła istnieć – a mimo to miałam ją przed oczami. Jak to się mogło stać? Jak to możliwe, że tu była?

Spod śnieżnobiałych skrzydeł dziewczynki wyłaniały się niebieskie i srebrzyste pióra połyskujące w promieniach wschodzącego słońca. W mojej duszy zrodziło się dziwne uczucie – coś jakby zazdrość. Ta dziewczynka była tak piękna i posiadała tak wspaniały dar.

Mogła robić to, o czym prawie wszyscy marzymy – latać. Na Boga, jak to się stało? Czy była cudem? Aniołem? Nie. Anioł mógłby zniknąć, wydostać się z sieci.

Ocknęłam się z zadumy. Nie czas to i nie miejsce na rozmyślania.

Paniczny strach powodował, że dziewczynka nie panowała nad sobą. Mogła uszkodzić sobie skrzydła, a nawet popaść w stan głębokiego szoku. Widziałam na własne oczy zwierzęta, które zdychały ze strachu. Wydawało się, że ich serca po prostu pękały.

Kiedy Kit próbował ją dotknąć, mała wyraźnie czuła się zagrożona. Kiedy natomiast ja wyciągałam do niej rękę, bała się, ale nie tak bardzo. To o czymś świadczyło – ale o czym? Czyżby skrzywdzili ją jacyś mężczyźni? Gdzie to się mogło stać? Kto to mógł zrobić?

– Trzymaj sieć – powiedziałam do Kita. – Nie puszczaj jej.

Następnie popędziłam ile sił w nogach do obozu. Musiałam uspokoić tę dziewczynkę, ale Bóg jeden wiedział, jak miałam trafić igłą w jej żyłę. Bóg jeden wiedział, ja natomiast nie miałam pojęcia.

Kiedy po chwili przybiegłam z powrotem do Kita, sytuacja wyglądała tak, jak przedtem; dziecko, przerażone, bezustannie szarpało się w sieci. Twarz dziewczynki stała się jeszcze bardziej czerwona niż wcześniej i żyły wystąpiły jej na czoło. Powiedziałam Kitowi, że będzie musiał ją położyć na ziemi.

On rzucił coś o „biegu do linii końcowej”, a ja wiedziałam wystarczająco dużo o futbolu amerykańskim, by domyślić się, o co chodzi. Znów zaczęłam mówić do dziewczynki. Starałam się przybrać jak najłagodniejszy ton jakbym chciała obłaskawić wystraszonego, narowistego konia, by złapać go za uzdę. Byłam zaklinaczem ptaków.

Kit stanął za plecami dziewczynki. Dobrze. Teraz oby tylko nie spuszczała ze mnie oczu.

Czekałam z wyjęciem strzykawki do ostatniej chwili.

Dziewczynka zauważyła ją i znów zaczęła krzyczeć i szarpać się na wszystkie strony. Kit natychmiast rzucił się niczym rasowy futbolista, pochwycił ją i podniósł z ziemi. Następnie przeturlał się w bok, trzymając małą mocno w ramionach i własnym ciałem zamortyzował jej upadek.

Złapaliśmy ją! Złapaliśmy ją!

I co teraz?

ROZDZIAŁ 54

Miałam wrażenie, że przed moimi oczami przewija się jakiś straszny, ale fascynujący sen, w którym uczestniczę, choć sama nie bardzo mogę w to uwierzyć. Dziewczynka walczyła z Kitem jak dobrze zbudowany mężczyzna. Była niezwykle silna, odważna, a do tego uparta i zdecydowana uciec nam za wszelką cenę. Może to kolejna wskazówka co do jej pochodzenia, a także co do sposobu, w jaki uciekła na wolność.

Na szczęście, Kit przewyższał siłą większość mężczyzn, i był akurat tym jednym na sto, który jest tego w pełni świadom. Powalił dziewczynkę na ziemię, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy. Była silna, ale mnie intrygowało to, czy jest też lekka – aby mogła latać. Ciekawe, czy miała pneumatyczne kości.

Przypadłam do niej i wbiłam strzykawkę w żyłę. Ciało dziewczynki natychmiast zwiotczało. Jej przenikliwe krzyki wciąż niosły się echem po górach, ale z każdą chwilą były coraz słabsze.

Po chwili straciła przytomność.

Dopiero kiedy zauważyłam, że Kit ściska swoją prawą dłoń pod pachą, krzywiąc się z bólu, zdałam sobie sprawę, że dziewczynka go ugryzła. Niedobrze. To mogło się źle skończyć. Złapałam go za rękę i obejrzałam ugryzione miejsce. Wyraźnie widać było ślady zębów, ale skóra na szczęście pozostała nienaruszona. Czyżby mała nie chciała go zranić? Jeśli tak, to dlaczego?

– Nie najlepiej wyglądasz – powiedziałam.

– Nic mi nie jest, Frannie. Zajmij się nią.

Odetchnęłam głęboko i wzięłam się do pracy. Pościągaliśmy sieci z dziewczynki. Zbadałam jej puls, był w normie, sześćdziesiąt cztery uderzenia na minutę. Spała twardym snem, ale na jak długo?

Odgarnęłam z jej twarzy długie, mokre kosmyki włosów. Miała sine kręgi pod oczami, a jej wargi były suche i spękane. Znów tknęło mnie dziwne przeczucie, że była bita. Aż niedobrze mi się zrobiło na tę myśl.

– Jak długo będzie spała? – spytał Kit.

– Nie jestem pewna, ale jeśli ma przemianę materii jak, powiedzmy, duży pies, nie obudzi się przez parę godzin. Zresztą, skąd ja mogę wiedzieć?

Kit skinął głową i przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na uśpioną dziewczynkę. Nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Byłam ciekawa, o czym myśli Kit, co on właściwie wie. Wydawał się pogrążony w zadumie, a może po prostu oniemiał z wrażenia. Położyłam mu dłoń na ramieniu.

– Znieśmy ją z gór – powiedziałam.

Błysnęła mi szalona myśl, godna dziecka ze szkółki niedzielnej: może ten mały anioł naprawdę był wysłannikiem Boga. Ale w takim razie, jaką wiadomość miał do przekazania? I komu?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: