– Doktor O’Neill?
– Coś jestem panu winna? – odparłam. To stary dowcip, ale bardzo mi się podobał. Poza tym, musiałam odreagować ból, jaki sprawiło mi uśpienie łani.
Nieznajomy uśmiechnął się, jego niebieskie oczy rozbłysły, a ja zdałam sobie sprawę, że nie mogę oderwać od nich wzroku.
– Czy pani Frances O’Neill?
– Tak. Proszę mi mówić Frannie.
Choć nieznajomy miał kamienną twarz, wydawało mi się, że jest w niej też trochę ciepła. Jego oczy wpijały się we mnie. Miał zgrabny nos i kształtny podbródek. Wyglądał aż za dobrze. Był nieco podobny do Toma Cruise’a, miał w sobie też coś z Harrisona Forda. A przynajmniej tak to wyglądało tego wieczoru w światłach jeepa.
Nieznajomy zdjął wygnieciony kapelusz i jego jasne włosy rozbłysły w blasku reflektorów. Podszedł bliżej i stanął przede mną w całej okazałości; wyglądał niczym model ze zdjęcia w katalogu wysyłkowym L.L.Bean, albo firmy Eddie Bauer’s. Miał śmiertelnie poważną minę.
– Przysłała mnie tu agencja Hollander and Cowell.
– Jesteś handlarzem nieruchomości? – wychrypiałam.
– Przyszedłem w nieodpowiedniej chwili? – spytał. – Przepraszam. – Dobrze, że chociaż był grzeczny.
– Czemu tak uważasz? – spytałam.
Byłam świadoma, że moje dżinsy są przesiąknięte krwią, a bluza przypomina obraz Jacksona Pollocka.
– Aż strach pomyśleć, jak wygląda facet, któremu dałaś w kość – powiedział, oglądając mnie od stóp do głów. – A może odprawiasz jakieś rytuały?
– Niektórzy nazywają to weterynarią – odparłam. – Dobrze więc, o co chodzi? Dlaczego Hollander and Cowell przysyła cię o tak późnej porze?
Wskazał kciukiem centrum Bear Bluff, gdzie znajdowało się biuro agencji nieruchomości.
– Jestem twoim nowym lokatorem. Dziś po południu podpisałem wszystkie papiery. Ludzie z agencji mówili, że zostawiłaś wszystko w ich rękach.
Prawie zapomniałam o tym, że postanowiłam wynająć ten dom. Stał w lesie, mniej więcej czterysta metrów za kliniką i służył jako domek myśliwski do czasu, gdy wprowadziłam się tam z Davidem. Po jego śmierci zaczęłam sypiać w małym pokoiku w szpitalu. Wiele się wtedy zmieniło w moim życiu, i bynajmniej nie na lepsze.
– To jak? Mogę obejrzeć ten dom? – spytał człowiek z katalogu L.L.Bean.
– Za szpitalem jest ścieżka, która tam prowadzi. Idzie się cztery-pięć minut. Wiem, że to trochę uciążliwe, ale dom jest tego wart. Drzwi są otwarte.
– Mam go obejrzeć sam, bez przewodnika? – spytał.
– Chętnie bym ci pomogła, ale zanim pójdę spać, muszę jeszcze zarżnąć parę kurczaków i rzucić kilka zaklęć. Dam ci latarkę…
– Nie trzeba, mam swoją w samochodzie – powiedział.
Ruszył w stronę jeepa. Odprowadziłam go spojrzeniem. Miło się na niego patrzyło. Szedł pewnym, ale nie zawadiackim krokiem.
– Hej – krzyknęłam. – A jak masz na imię?
Obejrzał się i zawahał przez ułamek sekundy.
– Kit – powiedział wreszcie. – Kit Harrison.
ROZDZIAŁ 3
Nigdy nie zapomnę tego, co stało się potem. Było to dla mnie tak wielkim wstrząsem, że poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek, a może nawet w skroń.
Kit Harrison sięgnął do jeepa i uczynił coś strasznego – ze srebrzystego stojaka na broń wyjął strzelbę myśliwską. Co za sukinsyn.
Nie wierzyłam własnym oczom. Dostałam gęsiej skórki.
Krzyknęłam do niego, głośno, co nieczęsto mi się zdarza.
– Chwilę! Hej! Ty! Czekaj! Moment!
Zwrócił się do mnie twarzą. Miał całkowicie spokojną minę.
– Co? – spytał.
Czy rzucał mi wyzwanie? Był na tyle bezczelny?
– Słuchaj no. – Puściłam drzwi, które zatrzasnęły się głośno. Podeszłam do Harrisona. Nie ma mowy, żeby na mojej ziemi mieszkał ktoś, kto wozi ze sobą strzelbę myśliwską. Nie ma mowy! Po moim trupie. – Zmieniłam zdanie. Nic z tego nie będzie. Nie możesz zamieszkać w moim domu. Nie życzę sobie tam żadnych myśliwych. Żadnych ale!
Bez słowa odwrócił się i zatrzasnął schowek. Ten bezczelny typ zachowywał się, jakby nie słyszał, co do niego mówię.
– Przykro mi – powiedział nie patrząc na mnie. – Zawarliśmy umowę.
– Właśnie straciła ważność! Nie słyszałeś, co mówiłam?
– Umowa to umowa – odparł.
Wyciągnął z samochodu latarkę, czerwonawą torbę, drugą ręką zaś podniósł tę okropną strzelbę. Byłam jak w amoku, powtarzałam bez przerwy „Słuchaj no”. Ale on nie zwracał na mnie uwagi, wydawało się, że nic do niego nie dociera.
Zamknął nogą drzwi samochodu, włączył latarkę i jakby nigdy nic ruszył ścieżką w stronę lasu. Wkrótce rozpłynął się w ciemnościach.
Krew tętniła mi w uszach.
W moim domu zamieszkał cholerny myśliwy.
ROZDZIAŁ 4
Zapadał już zmrok, a łowcy ciągle nie mogli znaleźć ciała tej małej. Doskwierało im zimno i głód, byli wściekli jak cholera, no i bali się. Jeśli zawiodą, spotkają ich przykre konsekwencje.
Musieli znaleźć tę dziewczyną.
I chłopaka też – Matthew.
Pięciu łowców przedzierało się przez gęste zarośla, gdzie, jak im się zdawało, spadła ta dziewczyna. Powinna tu być! Musieli wytropić okaz zwany Tinkerbell i zniszczyć ją, jeśli jeszcze żyła po upadku z dużej wysokości.
Uśpić Tinkerbell, myślał Harding Thomas, prowadząc grupę poszukiwawczą. Był to eufemizm, który czynił takie chwile łatwiejszymi do zniesienia: uśpić kogoś. Tak, jak to się robi ze zwierzętami. To nie jest śmierć ani morderstwo – po prostu spokojny sen.
Wydawało mu się, że wie, w którym dokładnie miejscu dziewczyna spadła z nieba jak kamień, ale ciała nie było ani na ziemi, ani pośród gałęzi wysokich jodeł.
Nie mogli jej tu zostawić; nie wolno dopuścić do tego, by odnaleźli ją jacyś turyści. To dopiero byłaby tragedia.
– Tinkerbell, słyszysz mnie? Jesteś ranna, kochanie? Chcemy cię tylko zabrać do domu. To wszystko – krzyczał Thomas, starając się przybrać jak najłagodniejszy ton. Nie miał z tym kłopotu, bo naprawdę lubił Max i Matthew.
Imię „Tinkerbell” było pseudonimem, ale Thomas zawsze tak nazywał tę małą. Matthew natomiast był „Piotrusiem Panem”, a sam Thomas „wujkiem Tommym”.
– Tinkerbell, gdzie jesteś? Wyjdź do nas, proszę. Nie zrobimy ci krzywdy, kochanie. Nawet się na ciebie nie gniewam. To ja, wujek Tommy. Możesz mi zaufać. Komu zaufasz, jak nie mnie?
– Słyszysz? No chodź, mała. Wiem, że gdzieś tam jesteś. Zaufaj wujkowi Thomasowi. Nikt inny nie może ci pomóc.
ROZDZIAŁ 5
Max żyła. Niesamowite, niesamowite, niesamowite!
Ale była postrzelona i nie wiedziała, jak ciężko jest ranna. Pewnie nie bardzo, bo jeszcze nie zemdlała i wyglądało na to, że nie straciła wiele krwi.
Przez wiele godzin trzymała się czubka drzewa, ukryta wśród gęstych gałęzi. Miała nadzieję, że nikt jej nie widzi. Próbowała się nie ruszać. Być cicho. Pozostać nie zauważoną.
Max drżała na całym ciele. To wymykało się spod kontroli.
Pragnęła mieć przy sobie Matthew. Razem czuliby się o wiele pewniej. Zawsze sobie pomagali. W szkole byli nierozłączni. Pani Beattie, jedyna naprawdę miła osoba, którą tam poznali, nazywała ich „papużkami nierozłączkami” albo „Bolkiem i Lolkiem”. Po jej śmierci wszystko się popsuło. Strasznie.
Las roił się od ludzi. Tych złych – najgorszych, jakich można sobie wyobrazić. Było ich co najmniej pół tuzina. Łowcy – mordercy. Gorączkowo szukali jej i Matthew. Mieli karabiny i latarki.
A najgorszym z nich okazał się wujek Thomas. Udawał przyjaciela… ale to właśnie on zajmował się usypianiem. Był nauczycielem, naukowcem i po prostu mordercą.
– „Nic złego ci nie zrobimy, kochanie” – przedrzeźniała go, naśladując jego fałszywy, nieszczery ton.
Dobrze, że nie musiała patrzeć, jak przedzierają się przez zarośla. Miała doskonały słuch. Potrafiła wyodrębnić dźwięki różniące się od siebie częstotliwością o tysięczne części sekundy. To był jeden z jej najwspanialszych darów. Potrafiła wychwycić dochodzące z daleka bzyczenie komarów i gniewne trele strzyżyka. Słyszała szelest liści osiki dolatujący z odległości ośmiuset metrów. Ciekawe, czy Matthew jest gdzieś w pobliżu, myślała. Czy on też nadsłuchuje?