– Tinkerbell, słyszysz mnie?
Oczywiście, że słyszała tych żałosnych psycholi, którzy polowali na nią. Słyszała ich już z daleka. Słyszała każdy krok, każde kaszlnięcie i pociągnięcie nosem, każdy ich oddech, oby ostatni.
Jeden z łowców odezwał się. Max rozpoznała głos szczególnie nieprzyjemnego strażnika ze „Szkoły”.
– Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą psów.
– Dobra, dobra, nie mądrzyj się – prychnął ktoś inny i wybuchnął śmiechem. – To tylko dzieci. Jeśli nie potrafimy znaleźć jakiegoś tam gówniarza, to pora przejść na emeryturę.
Psy! Max o mało nie krzyknęła ze strachu. Psy potrafiłyby ją odnaleźć. Były w tym lepsze od ludzi. One też miały niezwykłe dary. Człowiek to najsłabszy gatunek. Może dlatego ludzie potrafili być najokrutniejszymi stworzeniami.
Znów zerwał się wściekły, zawodzący wiatr, a Max uświadomiła sobie, że jest jej zimno. Przywarła do drzewa, nadsłuchując bacznie. Rozmowy łowców ucichły. Na razie odeszli.
Powoli, zmagając się z bólem, zjechała po pniu sosny na dół i ostrożnie weszła w zarośla.
Potem zerwała się do biegu. Musiała znaleźć schronienie. Musiała odnaleźć Matthew, zanim będzie za późno.
ROZDZIAŁ 6
Jego trzyletni syn, mały Mike, z upodobaniem powtarzał, że „okrutnie się boi ciemności”. Kit uwielbiał to wyrażenie.
Zawsze, gdy słyszał te słowa z ust syna, wydawał z siebie radosny ryk i przyciskał Mike’a do piersi. Do dzisiaj Kit pamiętał te słodkie uściski. Na ich wspomnienie ogarniał go ból i poczucie pustki, jakby ktoś wyrwał mu duszę i wyrzucił ją na stos śmieci.
Znalazł się naprawdę w trudnej sytuacji. Prowadził śledztwo w sprawie, którą uważał za najważniejszą w swojej karierze – ale nie powinien tego robić. Odebrano mu ją, do licha. Kto wie, może już została oficjalnie zamknięta.
Dlatego też, owszem, „okrutnie się bał”.
Sprzęt do wspinaczki i ubrania zostawił w domku, tak, by wszystko wyglądało najzupełniej normalnie na wypadek, gdyby ktoś zechciał go obserwować albo przeszukać pokój. Było możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że zdecyduje się na to Frannie O’Neill bądź ktokolwiek inny.
Domek był skromny, urządzony bez zbytniego przepychu, ale zaskakująco przytulny. W saloniku znajdował się kominek w stylu Rumford, wyrzeźbiony z wydobywanego w okolicy granitu. Na obramowaniu stały wyklepane młotkiem cynkowe latarnie. Łóżko przykryte było narzutą z baraniej skóry.
Kit zaciągnął zasłony i szybko się rozebrał. Wyłączył światło i położył się, wsuwając pod łóżko strzelbę. Właściwie miał ją tylko po to, by wyglądać na zwyczajnego myśliwego, ale przy okazji mogła się przydać do obrony. Na pewno nie zaszkodzi.
Powinienem być w Nantucket na urlopie. Dochodzić do siebie; odzyskiwać równowagę psychiczną. Może rzeczywiście należało tam pojechać. Ale tego nie zrobiłem, zgadza się? Już drugi raz schrzaniłem sprawę.
Pierwszy raz zdarzyło mi się to 9 sierpnia 1994 roku.
Zamknął oczy, ale nie zapadł w sen. Czekał.
Wspominał rozmowę z zastępcą dyrektora FBI. Doprowadził do tego spotkania bez wiedzy swojego bezpośredniego przełożonego.
Pamiętał najważniejsze fragmenty tej rozmowy tak wyraźnie, jakby to było wczoraj.
Zastępca dyrektora patrzył na niego z nie skrywaną wyższością i zdawał się nie dowierzać, że musi tracić czas dla jakiegoś podrzędnego agenta.
– Ja będę mówił, pan będzie słuchał, agencie Brennan.
– Cel tego spotkania jest inny – odparł wtedy Tom.
– Tak się panu wydaje, bo nie wie pan, dlaczego się spotkaliśmy.
– Nie, proszę pana, chyba nie.
– Idziemy panu na rękę ze względu na tragedię, jaka spotkała pana w życiu osobistym. Ale pan nam to utrudnia, prawie że uniemożliwia. Proszę mnie wysłuchać i niech pan słucha uważnie. Nie może się pan porywać z motyką na słońce. Zakończy pan to polowanie na czarownice. Krótko mówiąc, albo pan odpuści sobie sprawę zaginionych lekarzy, albo nie ma pan czego u nas szukać. Zrozumiano?
Kit leżał w ciemnościach. Może nie potrafił dokładnie powtórzyć słów zastępcy dyrektora, ale dobrze pamiętał ich sens. No i owszem, zrozumiał, czego się od niego wymaga.
Dlatego znalazł się tu, w Kolorado. Dokonał wyboru. Sumienie okazało się ważniejsze niż kariera.
Nie było już dla niego żadnej szansy.
ROZDZIAŁ 7
Kwadrans po jedenastej tej samej nocy Kit odrzucił na bok narzutę z baraniej skóry i wstał z łóżka.
Szybko ubrał się, nie zapalając światła. Wcisnął na siebie czarną koszulkę i czarne spodnie od dresu. Na głową włożył czarną czapkę z daszkiem, a na nogi trampki converse – takie, jakie nosił Larry Bird. Kit nie uznawał innej marki, odkąd skończył dziesięć lat i biegał po drogach i twardych nawierzchniach placów zabaw południowego Bostonu.
Księżyc był w pełni. Podszedłszy do okna, Kit obserwował zarośla, od lewej strony do prawej. Powtarzał tę czynność dotąd, aż upewnił się, że nikogo tam nie ma, że nikt nie obserwuje domku, nie czeka, aż główny lokator wyjdzie.
Kit otworzył drzwi i wyśliznął się na świeże, chłodne powietrze. Czuł się trochę jak Mulder, główny bohater serialu Z Archiwum X. Właściwie nie trochę, lecz bardzo; porównanie to wcale nie nastrajało go optymistycznie, ponieważ Mulder miał wyjątkowo nierówno pod sufitem.
Kit Harrison ruszył krętą ścieżką, wiodącą przez las do szpitala dla zwierząt. Wiedział, że Frances O’Neill mieszka tam od śmierci męża, Davida. O doktorze Davidzie Mekinie Kit też wiele słyszał. Prawdę mówiąc, wiedział o nim więcej niż o jego żonie. David Mekin studiował embriologię na M.I.T. w latach osiemdziesiątych. Potem podjął pracę w San Francisco. Kit miał tuzin kartek zapisanych najprzeróżniejszymi informacjami na temat doktora Mekina.
Przy okazji dowiedział się też co nieco o Frannie. Uzyskała stopień doktora weterynarii w stanowej uczelni w Fort Collins. Funkcjonował tam także najlepszy w kraju wydział biologii naturalnej i z tej właśnie dziedziny Frannie zrobiła specjalizację dodatkową. Uczelnia ta cieszyła się dobrą reputacją, zwłaszcza jeśli chodzi o chirurgię. Po przybyciu do Bear Bluff Frannie założyła grupę wsparcia dla właścicieli zwierząt, którzy utracili swoje pociechy. Do śmierci męża prowadziła dobrze prosperujący gabinet weterynaryjny. Była głównym żywicielem rodziny. Ostatnimi czasy niezbyt dobrze jej się wiodło.
Po niecałych trzech minutach Kit dotarł do domu doktor O’Neill. Ona nazywała go „Zwierzyńcem”. Tutaj wszystko naprawdę się zacznie.
Ganek zalany był jasną poświatą, a w jednym z okien, z boku domu paliło się migocące żółtawe światło. Przy drugim czatował kot, przyglądający się podejrzliwie intruzowi.
Kit przystanął, by zaczerpnąć powietrza, a może uspokoić nerwy. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nikogo nie dostrzegł.
Musiał dostać się do szpitala zwierzęcego – ale dziś pewnie mu się to nie uda. Przyczaił się tuż za dwiema rosnącymi blisko siebie wysokimi sosnami. Od okna, z którego sączyło się światło, dzieliły go niecałe trzy metry.
Nagle Kit odskoczył do tyłu.
Jezu! Wystraszyła go na śmierć.
Frannie O’Neill stała w oknie, oblana łagodnym światłem. Była naga jak ją Bóg stworzył. Kit odetchnął głęboko. Tego się nie spodziewał. Czuł się zupełnie jakby ktoś dźgnął go palcem w oko.
Nie zauważyła go, na szczęście. Właśnie wycierała długie brązowe włosy puszystym białym ręcznikiem. Ładne włosy. Zresztą wszystko miała ładne.
Była o wiele atrakcyjniejsza, niż mu się początkowo wydawało. Bardzo ładne, żywe oczy. Szczupła, dobrze zbudowana. Doskonale zbudowana, prawdę mówiąc. Jej skóra połyskiwała w blasku lampy. Kit pamiętał ze swoich notatek, że doktor O’Neill miała trzydzieści trzy lata. Jej mąż, doktor David Mekin, zginął w wieku trzydziestu ośmiu lat. Został zamordowany.
Kit odwrócił się. Frannie jeszcze nie spała, więc dziś nie uda mu się przeszukać jej domu. Nie chciał patrzeć przez okno na nagą doktor O’Neill, jak jakiś obleśny gnojek. Wiele złego można by o nim powiedzieć, ale z pewnością nie był podglądaczem.