– Jak sobie chcesz, Kermit. Ty płacisz za tę przyjemność.

Jasne, że to on płacił i nie mógł sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy na kosztowne loty obserwacyjne, takie jak ten. Uznał jednak, że musi zapoznać się z okolicą, zobaczyć, jak to wszystko wygląda z góry, zbadać ukształtowanie terenu. To, co działo się gdzieś tutaj, miało niezwykłe znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku. Gdyby Kit w to nie wierzył, nie przyjechałby tu.

Raz jeszcze powiódł spojrzeniem po czubkach drzew. Hektary sosen, tu i ówdzie przedzielonych osikowymi zagajnikami. Gdzieniegdzie dało się zauważyć stosy drzew przewróconych w zimie przez wiatr. No i, oczywiście, zaśnieżone szczyty górskie.

Gdzieś w tej okolicy znajdowało się laboratorium. Co do tego Kit nie miał wątpliwości. No to gdzie ono, do diabła, mogło być?

Helikopter przeleciał nad wielkim zbiornikiem wodnym. Następnie oczom Kita ukazał się ośrodek narciarski Eldora i miasteczko Nederland. Potem kolejny rezerwat – prawdopodobnie Barker, sądząc z mapy, jeśli dobrze ją trzymał. W oddali dało się zauważyć górę Flagstaff. Nieco bliżej znajdowała się Magnolia Road i Kanion Słońca.

Kit wiedział, czego szuka… końca ludzkiej cywilizacji. Nowego wspaniałego świata. Niczego więcej. A znajdował się on gdzieś w tej okolicy.

Harrison znów przypomniał sobie o doktorze Franku McDonoughu; był jednym z ludzi figurujących na liście podejrzanych. Znaleźli się na niej także David Mekin i jego żona. Kit pragnął porozmawiać z doktorem McDonoughem – pediatrą specjalizującym się w dziedzinie embriologii.

Niestety, spóźnił się o jeden dzień. To wszystko przez jego szefa, Petera Strickera. Nie, gdzie tam, Kit sam był sobie winny.

Doktor McDonough był czwartą ofiarą. Czterej lekarze zostali zamordowani. Czterej lekarze o podejrzanej przeszłości, zajmujący się dość tajemniczą działalnością.

W oddali pojawiło się dwoje lotniarzy. Wyglądali, jakby frunęli przez przestworza. Wydawali się wolni jak ptaki.

– Dobrze, wracajmy na ziemię – powiedział Kit do wynajętego pilota. Dobrze, że chociaż udało mu się zorientować w ukształtowaniu terenu. To był pierwszy dobry krok w śledztwie.

Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i skierował kciuk w dół. Co za palant.

– Trzymaj flaki… Kermit.

P… się, królu niebios, pomyślał Kit. Nie wypowiedział tego na głos, bo nie chciał na takiej wysokości ryzykować kłótni z pilotem.

Helikopter runął w dół. Choć Kit zdawał sobie sprawę, że to fizycznie niemożliwe, miał wrażenie, iż jego żołądek spada szybciej niż sam helikopter.

Kiedy o dziesiątej trzydzieści Harrison opuszczał teren małego lotniska High Pines, był wściekły i rozgoryczony. Potrzebował pomocy, ale nie mógł zwrócić się z tym do FBI. Został sam, a to go naprawdę wkurzało.

ROZDZIAŁ 17

„Nie trać wiary i zmierzaj ku nieznanemu”. Tak niegdyś powiedział Oliver Wendell Holmes, a Kit wziął sobie tę maksymę do serca. Dlatego też znalazł się tu, w Górach Skalistych. Zmierzał ku nieznanemu i starał się nie tracić wiary.

Chciał poznać odpowiedzi na parę pytań, a może po prostu pragnął usłyszeć znajomy głos. Zadzwonił więc do waszyngtońskiego biura Petera Strickera. Wiedział, że niełatwo będzie uzyskać pomoc ze strony FBI, ale miał nadzieję, że mimo wszystko się uda.

Peter Stricker był szefem północno-wschodniego oddziału FBI. Kit wciąż uważał go za swojego przyjaciela. Jeszcze dwa i pół roku temu Peter był jego podwładnym.

Potem, kiedy świat Kita legł w gruzach, ich role się odwróciły. Przed tygodniem Peter ostrzegł go, że jeśli nie podporządkuje się ustaleniom FBI, wyleci z pracy. W dodatku wręczył mu to na piśmie.

Zresztą już wcześniej dawało się zauważyć, że coś jest nie w porządku. Po wypadku w 1994 roku Kit nie otrzymał zapowiadanego awansu – choć Bóg jeden wie, czy tragedia, jaka go spotkała, była jedyną tego przyczyną. Wydaje się, że zawinił raczej jego upór i niesubordynacja. A do tego dochodziła jeszcze obsesja na punkcie spraw, które go fascynowały albo przyprawiały o dreszcz przerażenia. Jak ta, z powodu której przyjechał do Kolorado. Dostrzegał obiecujące tropy, poważne problemy, możliwe rozwiązania, gdzie inni nie widzieli niczego.

Zawsze był „niekonwencjonalnym” agentem FBI. Zresztą, jak twierdzili jego przełożeni, właśnie dlatego został zwerbowany po ukończeniu studiów prawniczych na uniwersytecie w Nowym Jorku. W czasie rozmów kwalifikacyjnych powiedziano mu, że FBI stało się zbyt skostniałe i konserwatywne, a przez to przewidywalne. Kit miał być przykładem nowego typu agenta. I tak się stało! Przynajmniej przez pewien czas.

Przełożeni gorąco przekonywali go, że chcą zerwać z konwencjonalnym sposobem działania; ale kiedy Kit wreszcie został zatrudniony, odkrył, że FBI tak naprawdę nie chce się zmieniać. Prawdę mówiąc, to jego próbowano zmienić. A kiedy nie ugiął się pod naciskiem, jego przełożonym cholernie się to nie spodobało. Jeden z nich powiedział: „To nie my przyłączyliśmy się do ciebie, Tom. Ty dołączyłeś do nas. Może więc przestaniesz zgrywać primadonnę i zaczniesz tyrać jak inni?”

Wszystko przez to, że był inny. A przecież miał być inny. Taką zawarł umowę – a umów należy przestrzegać.

Tyle że ludzie z FBI tego nie robili.

Drażniły ich sztruksowe kurtki, czapki z daszkiem bez żadnego logo, dżinsy, trampki, w których uparcie przychodził do pracy i to nie tylko w piątki, kiedy obowiązywał strój nieformalny. No i nie mogli zrozumieć, czemu czytywał „poważne” książki takie jak Underworld i Mason amp; Ducon, oraz wszystko, co wychodziło spod pióra Toni Morrison. I dlaczego czasami przyjeżdżał do biura w Bostonie na rowerze wyścigowym marki Cannondale.

Kłuły ich w oczy jego przydługie włosy i dwudniowy zarost, a także lekko zawadiacki krok, który nie był przejawem arogancji; Kit po prostu zawsze chodził w rytm grającej mu w głowie muzyki.

Jednak w oczach funkcjonariuszy FBI najgorsze było to, iż okazywał, że lekceważy dyscyplinę. Od samego początku nazywano go wolnym strzelcem.

Co gorsza, prawdopodobnie nim był. Zarówno wtedy, gdy boksował w wadze średniej w Bostonie, jak i podczas studiów w Holy Cross, a potem na uniwersytecie w Nowym Jorku. Do licha, przecież był synem kierowcy autobusu, jednym z pięciu. Uniwersytet w Nowym Jorku czy nawet Holy Cross to nie miejsca dla niego. Dlaczegóż więc nie miałby mówić tego, co myśli?

W szkole uchodziło mu to płazem, ale w FBI już nie. Tam wolni strzelcy nie byli mile widziani. Nawet tacy, którzy w ciągu ostatnich pięciu lat wykryli sprawców co najmniej dwóch „nierozwiązywalnych” morderstw.

Och, przestań pieprzyć, powiedział sobie w duchu. Źródłem jego kłopotów była sprawa „eksperymentów na ludziach”, którą zajmował się przez ostatnie półtora roku, wbrew swoim przełożonym. Nagminnie sprzeciwiał się rozkazom, nawet tym, które płynęły z samej góry. Ciągle był nieposłuszny, a teraz jego sytuacja wyglądała jeszcze gorzej.

– Mówi Tom Brennan. Chciałbym rozmawiać z agentem Strickerem – powiedział, kiedy usłyszał w słuchawce głos przesadnie uprzejmej asystentki Strickera. – Jak się masz, Cindy? Jest Peter?

– Och, cieszę się, że cię słyszę, Tom. Zaczekaj chwileczkę. – Cindy jak zawsze była wyjątkowo miła. – Muszę sprawdzić, czy jest w swoim gabinecie. Zaraz wracam.

O dziwo, Stricker od razu podniósł słuchawkę. Mówił szeptem – jak zawsze. To zmuszało do uważnego słuchania. Charakterystyczny strickerowski syk.

– Tom. Fajnie, że dzwonisz. Co tam słychać w raju? Dobrze się bawisz w Nantucket? Powinieneś żeglować, uprawiać surfing, siedzieć na plaży, a nie zabawiać się telefonem.

– Dzwonię z plaży – Kit zmusił się, by wybuchnąć wesołym, rubasznym śmiechem. – Prawdę mówiąc, dość dobrze siebie traktuję. Jeszcze trochę, a zostanę mistrzem świata w leniuchowaniu. Jest tylko jeden mały problem.

– Jak zwykle. Zawsze jest jakaś drobnostka, coś, co nie daje ci spokoju. Tom, miałeś przestać się przejmować drobnostkami – pouczył go Stricker, jak zawsze łagodnym tonem. – Tak się umawialiśmy, prawda?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: