Gillian przewróciła oczami, ale po chwili uśmiechnęła się.
– No to przyjedź do mnie w najbliższy weekend. Tylko się nie wykręcaj. Będę czekała.
– Przyjadę. Słowo.
Pomogłam ułożyć Barbarę do snu; pocałowałam Gillian i Gildę na pożegnanie; potem wyruszyłam w drogę powrotną do domu.
ROZDZIAŁ 14
Z niebieskawoszarej mgły wyłonił się znajomo wyglądający znak: BEAR BLUFF: NASTĘPNY ZAKRĘT. Włączyłam prawy kierunkowskaz, zjechałam rampą na dół i poczułam, jak samochód podskakuje na dwóch poprzecznych garbach w drodze.
Potem skręciłam na Fourth of July Mine amp; Run Road, wąską dwupasmówkę wiodącą przez las do Bear Bluff. Bluff to mieścina, w której z reguły jest się tylko przejazdem. Znajduje się tu stacja benzynowa, sklep, wypożyczalnia kaset wideo, no i ja. Wszyscy po zmroku zwijamy interesy. Miejscowi mawiają: „Szczęściem jest zobaczyć Bear Bluff w lusterku wstecznym, ale długo się nie napatrzysz”.
Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znajdę się z powrotem w domu. Pragnęłam uciec w szczęśliwy sen. Czułam się nieobecna duchem, wszystko wokół wydawało się nierzeczywiste. No i za dużo wypiłam.
Nie oświetlona droga omijała szerokim łukiem skały wznoszące się ponad drzewami. Światła mojego wozu omiatały gęste zarośla, pośród których wiła się wąska nitka jezdni.
Zmniejszyłam nieco prędkość i skupiłam się na tym, by dotrzeć do domu w jednym kawałku.
W każdej chwili spomiędzy drzew mógł wyskoczyć jeleń czy inne stworzenie, a mój stan raczej nie pozwalał na podejmowanie decyzji w ułamku sekundy.
Nagle zauważyłam coś dziwnego, biały błysk w zaroślach po prawej stronie.
Delikatnie wcisnęłam hamulec. Zwolniłam jeszcze bardziej. Wbiłam wzrok w spowite mrokiem zarośla.
Miałam nadzieję, że się mylę, ale ten biały błysk przypominał nieco biegnącą dziewczynkę. O tej porze dzieci nie powinny kręcić się po lesie.
Zatrzymałam wóz. Jeśli dziewczynka zabłądziła, mogłam ją podwieźć do domu. Coś się tu jednak nie zgadzało. Może ktoś ją gonił?
Nie wyłączając silnika, wysiadłam z samochodu. Mgła podniosła się nieco, więc weszłam parę metrów w głąb lasu. Czułam się dość niepewnie.
Stój.
Patrz.
Słuchaj.
– Halo! – krzyknęłam. – Jest tam kto? Nazywam się Frannie O’Neill. Doktor O’Neill. Jestem weterynarzem.
Wtedy znów dojrzałam tę białą smugę; tym razem wyłoniła się zza wysokiego świerku. Przyjrzałam jej się dokładnie, wytężyłam wzrok, zmrużyłam oczy.
To rzeczywiście była dziewczynka!
Wyglądała na jedenaście-dwanaście lat, miała długie jasne włosy i ubrana była w luźną, poszarpaną i poplamioną sukienkę. Czy coś jej się stało? Z tej odległości nie wyglądała najlepiej.
Na pewno usłyszała moje wołanie i zobaczyła mnie. Zaczęła uciekać. Sprawiała wrażenie wystraszonej, jakby zrobiła coś złego i bała się, że spotka ją za to sroga kara. Nie widziałam jej wyraźnie. Mgła znów zaczęła opadać ku ziemi.
– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Nie powinnaś tu być sama. Co robisz? Proszę, zaczekaj.
Nie posłuchała mnie. Przyspieszyła kroku, potknęła się o przewrócone drzewo, upadła na kolano. Coś krzyknęła, ale z tej odległości nie mogłam jej usłyszeć.
Serce zaczęło mi bić mocniej. Coś tu się nie zgadzało. Zaczęłam biec w stronę dziewczynki. Myślałam, że jest ranna. A może czegoś się naćpała? To miałoby sens. Może była starsza, niż się wydawało z tej odległości. W tej mgle niewiele mogłam zauważyć.
Sierp księżyca nie dawał wiele światła, więc nie mogłam mieć pewności, ale wydawało mi się, że dziewczynka miała dziwną budowę ciała. Coś pokrywało jej ramiona…
Stanęłam jak wryta. Moje serce zaczęło łomotać, jakby chciało wyrwać się z piersi. Słyszałam jego szalone bicie.
To niemożliwe.
Oczywiście, że to niemożliwe.
Prawie zaczęłam krzyczeć. Zaczerpnęłam powietrza, oparłam się o wysoki świerk.
Wyglądało na to, że dziewczynka ma srebrzystobiałe skrzydła.
ROZDZIAŁ 15
To, co zobaczyłam, przerastało moją wyobraźnię, zrozumienie, wiarę, a nawet zdolność do opisania tego słowami. Ramiona dziewczynki były złożone w dziwny sposób, ale kiedy je podnosiła – pióra rozkładały się na boki.
To było po prostu niemożliwe, ale przede mną stała skrzydlata dziewczynka!
Przed moimi oczami zaczęły tańczyć kolorowe, migocące, czerwonożółte plamy. Bez wątpienia wypiłam trochę za dużo whisky, ale pijana z pewnością nie byłam. A może…? Może śmierć Franka McDonougha tak mną wstrząsnęła, że miałam halucynacje?
Zamknij oczy, Frannie.
A teraz je otwórz, powoli…
Ona wciąż tu była! Nie dalej niż dwadzieścia metrów ode mnie. I bacznie mi się przypatrywała.
Tylko nie zemdlej, Frannie. Ani mi się waż, pomyślałam.
Bądź ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie wykonuj żadnych nagłych ruchów, żeby jej nie spłoszyć.
Dziewczynka nieporadnie podniosła się na nogi. Jedno skrzydło było złożone za jej plecami, a drugie opadało ku ziemi. Czy była ranna?
– Hej – powiedziałam łagodnym tonem. – Nie bój się.
Mała jasnowłosa dziewczynka odwróciła się do mnie. Miała około metra pięćdziesiąt wzrostu. Jej duże, szeroko rozstawione oczy wpiły się we mnie. Stałyśmy na porosłej paprociami polanie, w świetle księżyca. Wokół mnie poruszały się dziesiątki cieni. Lekko oszołomiona, patrzyłam na dziewczynkę, oddychając nerwowo. Nie wiedziałam, która z nas bardziej się boi, ja czy ona.
Dziewczynka obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem i znów zerwała się do ucieczki. Po chwili rozpłynęła się pośród drzew lasu otaczającego Fourth of July Road.
Biegłam za nią, aż zrobiło się tak ciemno, że wokół nie było prawie nic widać. Oparłam się o drzewo i próbowałam dokładnie przypomnieć sobie to, co zdarzyło się kilka minut temu. Nie potrafiłam. Miałam zbyt silne zawroty głowy.
Jakoś udało mi się wrócić do samochodu. Wsiadłam do środka i przez chwilę tkwiłam w ciemnościach.
– Nie widziałam żadnej skrzydlatej dziewczynki – wyszeptałam.
Nie mogłam widzieć.
Ale byłam pewna, że ją widziałam.
Kiedy wreszcie zdobyłam się na to, żeby uruchomić wóz, pojechałam na policję w pobliskim Clayton, mieścinie z około trzema tysiącami mieszkańców. Komisariat ten właściwie jest tylko placówką podlegającą głównemu biuru w Nederland. Zatrzymałam wóz na Miller Street, przecznicę dalej.
Naprawdę pragnęłam tam pójść, przejść ten kawałek dzielący mnie od komisariatu, ale w końcu nie zdobyłam się na odwagę.
Przecież prowadziłam samochód pod wpływem alkoholu. Było już dobrze po drugiej w nocy i w Clayton wszyscy smacznie spali.
Teraz, kiedy nie widziałam tej dziewczynki… nie byłam pewna, czy naprawdę ją zobaczyłam. Po prostu nie mogłam opowiedzieć o tym miejscowym glinom. Przynajmniej nie tej nocy. Może jutro.
Poszłam do domu i postanowiłam poczekać z ostateczną decyzją do rana.
ROZDZIAŁ 16
Kit był spocony jak mysz, podobnie jak w czasie lotu samolotem linii American Airlines z Bostonu. Niech to diabli, ciągle źle znosił latanie. Ale musiał do tego przywyknąć.
Pilot helikoptera Bell spojrzał na niego. Nie próbował nawet ukryć pogardliwego uśmieszku.
– Dobrze się pan czuje? Nigdy jeszcze nie siedział pan w takiej maszynie, co? Nie wygląda pan dobrze, panie Harrison. Może powinniśmy zawrócić?
Kit z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. Ten pilot był dupkiem pierwszej klasy. Harrison miał już za sobą wiele lotów helikopterem; latał w czasie zamieci śnieżnych i gwałtownych burz, brał udział w niebezpiecznych misjach. Aż do sierpnia 1994 roku nie czuł strachu przed lataniem.
Do tamtego czasu był dobrym agentem, jednym z najlepszych. Zaradny, bystry, pracowity, twardy jak trzeba. Tak pisano o nim w aktach personalnych. No i co się z nim stało, do licha?
– Zawsze jestem taki zielony na twarzy. Czuję się dobrze. Wszystko w porządku – próbował zażartować z siebie.