– Zabił ich osobiście? – zapytała zaszokowana Candace.
– Osądził ich bez procesu, bez obrońców, a następnie żołnierze gwinejscy, których ma na swoje usługi, wykonali na boisku do gry w piłkę publiczną egzekucję – poinformowała Melanie.
– I żeby ich jeszcze dodatkowo znieważyć, kazał im obciąć głowy, a z czaszek zrobił pojemniki na różne przybory, które trzyma na swoim biurku – dodał Kevin.
– Żałuję, że pytałam – powiedziała Candace z dreszczem.
– A może by tak spróbować z doktorem Lyonsem? – zasugerowała Melanie.
Kevin roześmiał się.
– Zapomnij o nim. Jest jeszcze bardziej zaślepiony żądzą zarabiania pieniędzy niż Bertram. Cała operacja to przecież jego dziecko. Z nim także próbowałem rozmawiać o dymie. Nawet jeszcze mniej się tym przejął. Upierał się, że to moja chora wyobraźnia. Szczerze powiedziawszy, nie ufam mu, chociaż muszę również być mu wdzięczny za premie i sprzęt, który mi dostarczył. Postąpił bardzo sprytnie i każdemu, kogo włączył do operacji, zaoferował poważne sumy, szczególnie Bertramowi i Siegfriedowi.
– W takim razie musimy polegać tylko na sobie. Sprawdźmy, czy to wyłącznie twoja imaginacja, czy coś więcej. Co powiesz na szybką wycieczkę naszej trójki na Isla Francesca? – zaproponowała Melanie.
– Żartujesz! Bez zezwolenia? Potraktują to jak zdradę stanu.
– To zdrada stanu dla tubylców. Nas nie może dotyczyć. W naszym wypadku Siegfried będzie musiał odpowiedzieć przed GenSys.
– Bertram wyraźnie zakazał wszelkich wizyt – upierał się Kevin. – Zaproponowałem, że sam pójdę, i nie zgodził się.
Melanie wzruszyła ramionami.
– Wielkie mi co. Najwyżej się wścieknie, i tyle. Nic nie zrobi. Wyleje nas z roboty? Jestem tu już tak długo, że wcale mnie to nie przeraża. Poza tym nie poradzą sobie bez nas. Tak się sprawy mają naprawdę.
– Myślisz, że to może być niebezpieczne? – zapytała Candace.
– Bonobo są spokojnymi istotami. O wiele spokojniejszymi niż szympansy, a i one nie są niebezpieczne, jeżeli nie poczują bezpośredniego zagrożenia – odpowiedziała Melanie.
– Jak w takim razie rozumieć zabicie tego człowieka?
– To się wydarzyło w czasie odłowu małpy – wyjaśnił Kevin. – Trzeba podejść dostatecznie blisko, aby trafić nabojem usypiającym. Poza tym to był już czwarty odłów.
– My musimy jedynie przeprowadzić obserwacje – stwierdziła Melanie.
– No dobra, jak się tam dostaniemy? – spytała Candace.
– Samochodem. Tak dostają się na wyspę inni, musi więc być jakiś most – uznała Melanie.
– Równolegle do wybrzeża biegnie droga na wschód – poinformował Kevin. – Prowadzi do wioski tubylców, następnie zmienia się w leśny dukt. Tamtędy dojechałem na wyspę, kiedy oglądaliśmy ją jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu. Na długości około trzydziestu kilku metrów wyspę od stałego lądu oddziela wąski, około dziesięciometrowy kanał. Pomiędzy dwoma mahoniami rozwieszono most na stalowych linach.
– Może uda nam się pooglądać zwierzęta bez przechodzenia na drugą stronę – wyraziła nadzieję Candace. – Spróbujmy.
– Kobiety, wy się niczego nie boicie – stwierdził Kevin.
– Prawie niczego – sprostowała Melanie. – Ale nie widzę żadnego problemu w podjechaniu tam i ocenieniu sytuacji. Jeśli będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, łatwiej przyjdzie nam zdecydować, co chcemy osiągnąć.
– Kiedy chcecie jechać? – zapytał Kevin.
– Proponowałabym teraz – odparła Melanie i spojrzała na zegarek. – Nie będzie lepszego momentu. Dziewięćdziesiąt procent mieszkańców miasta spędza czas w barze nad brzegiem, kąpie się albo wyciska siódme poty w centrum sportowym.
Kevin westchnął, opuścił ręce w geście kapitulacji i zapytał:
– Czyj samochód powinniśmy wziąć?
Melanie odpowiedziała bez wahania:
– Twój. Mój nawet nie ma napędu na cztery koła.
Kiedy schodzili ze schodów, a potem w piekącym słońcu przechodzili przez parking, Kevina nie opuszczało przeczucie, że popełniają błąd. Jednak wobec zdecydowania kobiet poczuł się bezsilny i zrezygnował ze zgłaszania swych obiekcji.
Opuszczając miasto wschodnią drogą, minęli centrum sportowe z kortami tenisowymi zatłoczonymi chętnymi do gry. Wobec upału i niesamowitej wilgotności powietrza, gracze wyglądali, jakby dopiero co wyszli z basenu, w którym zanurzyli się, nie zdejmując sportowych strojów.
Kevin prowadził. Obok kierowcy siedziała Melanie, a z tyłu Candace. Temperatura spadła teraz do około dwudziestu sześciu stopni, więc pootwierali wszystkie okna w samochodzie. Słońce wisiało nisko na zachodzie, dokładnie za nimi, to chowając się, to wynurzając zza chmur płynących nad horyzontem.
Tuż za boiskiem piłkarskim rośliny niemal zamknęły się nad drogą. Z głębokiego cienia od czasu do czasu wyskakiwały w niebo wielobarwne ptaki. Potężne owady rozbijały się o przednią szybę samochodu niczym miniaturowi kamikadze.
Candace, która nigdy nie wyjeżdżała z miasta tą drogą, odezwała się pierwsza:
– Dżungla wygląda na bardzo gęstą.
– Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. – Kevin zaraz po przyjeździe próbował parę razy pójść na spacer w głąb lasu, lecz pnącza i zarośla rosły tak gęsto, że bez maczety nie był w stanie posuwać się przed siebie.
– Tak sobie myślę o tych agresywnych zachowaniach – wtrąciła Melanie. – Pasywność jest tą zaletą bonobo, która pozwala w ich społeczności utrzymywać matriarchat. Ponieważ zamówienia obejmowały najczęściej osobniki męskie, nasz program opiera się głównie na męskiej populacji. To musi powodować mnóstwo zatargów o nieliczne samice.
– Słuszna uwaga – zgodził się Kevin. Zastanawiał się, dlaczego Bertram o tym nie pomyślał.
– To brzmi jak opowiadanie o moim ulubionym zakątku na ziemi – zażartowała Candace. – Może w następne wakacje powinnam zrezygnować z Klubu Medyka i przyjechać na Isla Francesca.
Melanie roześmiała się.
– Wobec tego wpadniemy tu razem.
Po drodze minęli wielu Gwinejczyków wracających z pracy w Cogo do wioski. Większość kobiet dźwigała na głowach dzbanki i paczki. Mężczyźni najczęściej szli z pustymi rękoma.
– To dziwna kultura – skomentowała obrazek Melanie. – Kobiety wykonują lwią część pracy, uprawiają poletka, noszą wodę, wychowują dzieci, gotują pożywienie, dbają o dom.
– To co robią mężczyźni? – zapytała Candace.
– Siadają w kupie i prowadzą dyskusje filozoficzne – odparła Melanie.
Nagle do rozmowy wtrącił się Kevin.
– Mam pomysł. Aż dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Może najpierw powinniśmy porozmawiać z Pigmejem, który nosi na wyspę pożywienie i posłuchać, co on ma do powiedzenia.
– Dla mnie brzmi to dość rozsądnie – zgodziła się Melanie. – Wiesz, jak się nazywa?
– Alphonse Kimba.
Gdy dotarli do wioski, zatrzymali się przed pełnym ludzi głównym sklepem i wysiedli. Kevin wszedł do środka zapytać o Pigmeja.
– To miejsce jest niemal zbyt czarujące – zauważyła Candace. – Wygląda po afrykańsku, ale jakby na modłę tego, co można zobaczyć w Disneylandzie.
Wioskę wybudowało GenSys z pomocą Ministerstwa Administracji. Domy były okrągłe, z cegieł z wypalonego na słońcu mułu i pomalowane na biało. Dachy zrobiono z trzciny, a ogrodzenia przydomowe dla zwierząt z trzcinowych mat przywiązanych do drewnianych pali. Zabudowa wydawała się tradycyjna, ale wszystko było nowe, bez jednej plamki. We wsi była także elektryczność i bieżąca woda. Całą sieć, zarówno energetyczną, jak i wodociągową, poprowadzono pod ziemią. Kevin wrócił szybko.
– Nie ma problemu. Mieszka niedaleko. Możemy iść pieszo. Wioska tętniła życiem. Wszędzie kręciło się wiele osób, mężczyzn, kobiety i dzieci. Właśnie rozpalano tradycyjne ogniska do gotowania. Wszyscy krzątali się radośnie, z uśmiechem, ciesząc się, że wreszcie minęła nieprzyjemna pora deszczowa. Alphonse Kimba miał około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i skórę czarną jak onyks. Jego szeroką, płaską twarz zdobił nie schodzący z ust uśmiech, którym przywitał niespodziewanych gości. Próbował przedstawić swoją żonę i dzieci, ale wszyscy natychmiast zniknęli w cieniu.
Alphonse zaprosił gości, aby usiedli na trzcinowych matach. Sam zaś podał cztery szklanki i wlał do nich spore porcje przezroczystego płynu ze starej, zielonej butelki pierwotnie zawierającej olej silnikowy.
Cała trójka niezwykle ostrożnie i z obawami spróbowała płynu. Nie chcieli wydać się niegrzeczni, ale też nie mieli ochoty na picie czegokolwiek.
– Alkohol? – zapytał Kevin.
– O tak! – przytaknął Alphonse. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – To lotoko z kukurydzy. Bardzo dobre! Przywiozłem je z mojego domu w Lomako. – Siorbnął z wielkim ukontentowaniem. Inaczej niż u większości mieszkańców Gwinei Równikowej, angielski Alphonse'a zabarwiony był francuskim akcentem, nie hiszpańskim. Był członkiem ludu Mongandu z Zairu. Przybył do Strefy z pierwszym transportem bonobo.
Skoro napój zawierał alkohol, który prawdopodobnie zabił wszystkie mikroorganizmy, goście nieco śmielej skorzystali z poczęstunku. Wszystkim wykrzywiło twarze, mimo że bardzo się starali opanować. Trunek był niezwykle mocny.
Kevin wyjaśnił, że przyszli zapytać go o bonobo mieszkające na wyspie. Oczywiście nie wspomniał o swych obawach, że niektóre z nich mogą być istotami człowiekowatymi. Zapytał tylko, czy Alphonse sądzi, że zachowują się tak samo jak bonobo w jego prowincji w Zairze.
– One wszystkie są bardzo młode. Dlatego zachowują się dziko i inaczej.
– Często chodzisz na wyspę?
– Nie, to zabronione. Tylko kiedy je odławiamy albo przenosimy tam, ale wtedy zawsze z doktorem Edwardsem.
– Jak dostarczasz dodatkowe jedzenie na wyspę? – spytała Melanie.
– Jest mała tratwa na linie. Przeciągam ją na wyspę, a potem z powrotem.
– Czy bonobo są bardzo agresywne, kiedy dostają jedzenie, czy dzielą się nim? – pytała dalej Melanie.
– Bardzo agresywne. Walczą jak szalone. Szczególnie o owoce. Raz widziałem, jak jedna małpa zabiła inną.
– Dlaczego? – zaciekawił się Kevin.
– Chyba żeby ją zjeść. Jak pożywienie, które przewiozłem, się skończyło, samiec zabił małpę i zabrał ją ze sobą.