Shempsky miał mały gabinet, wciśnięty między dwa inne małe gabinety. Drzwi były otwarte, zajrzałam więc do środka.
Puk, puk – powiedziałam.
Allen Shempsky patrzył na mnie przez chwilę z tępym wyrazem twarzy, po chwili jednak pamięć mu wróciła.
Przepraszam – powiedział. – Myślami byłem gdzie indziej. W czym mogę ci pomóc?
Szukam mojego wuja Freda. Z tego, co wiem, rozmawiał z tobą tuż przed zniknięciem.
Tak. Rozważał wzięcie pożyczki.
Pożyczki? Jakiego rodzaju.
Osobistej.
Mówił, na co mu potrzebne pieniądze?
Nie. Chciał wiedzieć, jak jest oprocentowany kredyt i jak długo to potrwa. Nic ważnego. Takie wstępne rozeznanie. Żadnych dokumentów. Siedział tu chyba z pięć minut. Góra dziesięć.
Wyglądał na zdenerwowanego?
Nie wydaje mi się. Nie bardziej niż zwykle. Fred był raczej zrzędliwy. Rodzina cię prosiła, żebyś go poszukała?
Tak. – Wstałam i wręczyłam mu wizytówkę. – Daj mi znać, jak sobie przypomnisz coś ważnego.
Pożyczka. Zastanawiałam się cały czas, czy chodziło o spłacenie Mokrego. Nie wierzyłam, że jest bukmache-rem, ale nie byłabym zaskoczona, gdyby okazał się szantażystą.
Pralnia znajdowała się niedaleko, obok centrum handlowego. Znałam kobietę za kontuarem z widzenia, ale nie imienia. Też tu czasem przynosiłam rzeczy do prania.
Pamiętała Freda, ale niewiele więcej. Zabrał bieliznę i tyle. Nie rozmawiali. W pralni był o tej porze spory ruch. Nie zwracała specjalnej uwagi na Freda.
Wróciłam do buicka i stanęłam, rozglądając się wokół. Próbowałam sobie wyobrazić, co się tu wydarzyło. Fred zaparkował przed Grand Union. Wiedział, że będzie miał sporo pakunków. Ułożył bieliznę na tylnym siedzeniu, a następnie zamknął samochód. I co potem? Potem zniknął. Z jednej strony centrum wychodziło na czteropasmo-wą ulicę. Z tyłu znajdował się blok mieszkalny i osiedle domków, gdzie już szukałam Freda.
Biuro śmieciarzy znajdowało się dalej, przy rzece, po drugiej stronie Broad – dzielnicy przemysłowej, pełnej magazynów i małych rodzinnych zakładów. Niezbyt malownicza okolica. Idealna dla przedsiębiorstwa zajmującego się wywózką śmieci.
Włączyłam się do ruchu i skierowałam dziób Błękitnej Bestii na zachód. Dziesięć minut i siedem skrzyżowań później jechałam wolno wzdłuż Water Street, spoglądając na ponure budynki z cegły. Asfalt spękany i pełen dziur. Parkingi za ogrodzeniami z siatki. Chodniki świecące pustkami. Okna ciemne i pozbawione życia. Nie musiałam sprawdzać numeru, nietrudno było zauważyć RGC. Wiel-td znak firmowy, mnóstwo śmieciarek na parkingu. Przy budynku zauważyłam pięć miejsc dla klientów. Ani jedno nie było zajęte. Nic dziwnego. Nie pachniało tu różami.
Zaparkowałam i weszłam szybko do środka. Biuro było niewielkie. Podłoga wyłożona linoleum, trupiozielone ściany i kontuar przecinający pomieszczenie na pół. Po drugiej stronie stały dwa biurka i szafki na dokumenty.
Zza biurka wstała kobieta i stanęła za kontuarem, na którym dostrzegłam tabliczkę z napisem MARTHA DEETER, OBSŁUGA KLIENTÓW. Doszłam do wniosku, że to właśnie Martha.
W czym mogę pomóc? – spytała. Przedstawiłam się jako siostrzenica Freda i powiedziałam, że szukam wuja.
Pamiętam, że z nim rozmawiałam – przyznała. -Wrócił do domu po czek i już się nie pojawił. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że coś mu się stało. Pomyślałam po prostu, że zrezygnował. Przychodzi tu mnóstwo ludzi, którzy próbują coś wyciągnąć.
Forsę.
Właśnie. Dlatego wysłałam go po czek. Ci starzy są najgorsi, mają niewielkie dochody i powiedzą wszystko, byle wyciągnąć dolara.
Przy drugim biurku siedział mężczyzna. Wstał i podszedł do Marthy.
Może mógłbym pomóc w tej sprawie. Jestem księgowym i zdaje mi się, że to mój problem. Mówiąc prawdę, zdarzało się to już w przeszłości. To przez komputer. Nie chce uwzględniać pewnych klientów.
Martha zniecierpliwiona postukała w kontuar.
To nie komputer. Są po prostu ludzie, którzy wykorzystują sytuację. Sądzą, że to w porządku nabierać dużą firmę.
Mężczyzna obdarzył mnie zdawkowym uśmiechem i wyciągnął dłoń.
Lany Upinski. Dopilnuję, żeby zrobiono porządek z tym rachunkiem.
Martha nie wyglądała na zadowoloną.
Uważam, że powinniśmy zobaczyć czek – powiedziała.
Na litość boską – zniecierpliwił się Lipinski. – Człowiek zniknął w środku dnia. Miał prawdopodobnie ten czek przy sobie. Jak ma ci go pokazać?
Załóżmy, że państwo Shutz byli naszymi klientami od lat. Muszą mieć w takim razie czeki z poprzednich kwartałów – odparła.
Nie do wiary – zdenerwował się Lipinski. – Daj spokój. To komputer. Pamiętasz, co było w zeszłym miesiącu? Mieliśmy ten sam problem.
To nie komputer.
Komputer.
Nie.
Tak.
Wycofałam się z biura i wyszłam na zewnątrz. Nie zamierzałam być świadkiem awantury. Jeśli Fred zamierzał „się obłowić”, jak sam powiedział, to na pewno nic by nie wskórał z tą dwójką.
Pół godziny później byłam z powrotem u Yinniego. Drzwi do jego pokoju były zamknięte, a na biurku Connie nie leżał ani jeden wniosek o ściganie zbiegów. Lula i Connie dyskutowały o pieczeni rzymskiej.
To obrzydliwe – zauważyła Lula, spoglądając na kanapkę Connie. – Kto słyszał, żeby kłaść majonez na pieczeń? Wszycy wiedzą^ że trzeba ją przyprawić ketchupem. Nie jakimś durnym majonezem. Co to jest, włoskie żarcie czy jak?
Connie pokazała Luli wyprostowany środkowy palec.
To jest włoskie żarcie.
Podkradłam kukurydzianego chipsa z paczki na biurku
Connie.
No i jak poszło? – spytałam. – Wszystko w porządku między tobą a Mokrym?
Nieźle całuje – odparła Lula. – Z początku się nie przykładał, ale już po chwili dał z siebie wszystko.
Ścigam Briggsa – oświadczyłam. – Chcesz pojechać w charakterze obstawy?
Pewnie - odparła Lula, wciągając bluzę przez głowę. – Lepsze to niż siedzenie tutaj. Cholernie dziś nudno. – Pokazała kluczyki w dłoni. – Poprowadzę. Skrzeczy ci radio w tym twoim buicku, a ja muszę mieć dolby. Potrzebuję nastrojowej muzyki. Muszę złapać natchnienie, zanim skopię komuś tyłek.
Nie kopiemy nikogo w tyłek. Stosujemy łagodną perswazję.
Może być – oświadczyła Lula.
Ruszyłam za nią do samochodu. Zapięłyśmy pasy, a po chwili zaskoczył odtwarzacz CD i basy niemal uniosły nas nad ziemią.
No to jaki jest plan? – spytała Lula, zajeżdżając na parking pod domem Briggsa. – Musimy mieć jakiś plan.
Plan jest taki, że zapukamy do jego drzwi i okłamie- my go.
Pasuje – oświadczyła Lula. – Uwielbiam kłamać. Mogłabym cię okłamać na śmierć.
Przeszłyśmy przez parking i ruszyłyśmy po schodach. Na korytarzu nie było żywej duszy, a z mieszkania Briggsa nie dochodziły żadne odgłosy.
Rozpłaszczyłam się na ścianie, żeby nie było mnie widać, a Lula zapukała dwa razy do drzwi.
No i jak? – spytała. – Wyglądam okay? Ani śladu groźby. Ta twarz mówi: „No dalej, pojebańcu, otwieraj”.
Gdybym ujrzała Lulę po drugiej stronie swoich drzwi, z tym pokojowym wyrazem twarzy, to wlazłabym ze strachu pod łóżko. Ale ja to ja.
Dzieńdobry – powiedziała Lula. – Mieszkam piętro niżej, mam tu petycję do podpisania. W związku z podwyżką czynszu.
Nie słyszałem o żadnej podwyżce czynszu – oświadczył Briggs. – Nikt mi nic nie mówił.
Nieważne, i tak go podniosą – pocieszyła Briggsa Lula.
Skurwysyny – skomentował Briggs. – Zawsze coś wykombinują w tym cholernym domu. Nie wiem, po co tu siedzę.
Ze względu na niski czynsz? – zainteresowała się Lula. Drzwi się zamknęły, zgrzytnął łańcuch, i po chwili otworzyły się na oścież.
Hej! – zawołał Briggs, kiedy razem z Lula wcisnęłyśmy się do mieszkania. – Nie możecie się do mnie wdzierać. To podstęp.
Jesteśmy łowczyniami nagród – wyjaśniła Lula. -Możemy się wdzierać, jeśli chcemy. Mamy prawo.
Nie macie żadnego prawa – zaprotestował Briggs. -Oskarżenie jest lipne. To był nóż ozdobny. Grawerowany.
Nóż ozdobny – powtórzyła ironicznie Lula. – Akurat taki mały facet, jak ty, nosiłby przy sobie ozdobny nóż.