Ahmed Fahed? – spytałam. Uniósł nieznacznie brwi.

Jestem pańskim kierowcą – wyjaśniłam. Obejrzał mnie sobie od stóp do głów.

Gdzie pani broń?

W torbie.

Mój ojciec zawsze zamawia dla mnie ochronę. Boi się, że ktoś mógłby mnie porwać. Teraz ja uniosłam brwi. Wzruszył ramionami.

Jesteśmy bogaci. Bogatych ludzi porywają.

W Jersey zdarza się to raczej rzadko – powiedziałam. – Za drogo. Pokoje w hotelu, rachunki za jedzenie i tak dalej. Bardziej opłacają się wymuszenia.

Jego spojrzenie spoczęło na moich piersiach.

Robiłaś to kiedyś z szejkiem?

Słucham?

Mogłabyś załapać się dzisiaj na numerek.

A ty mógłbyś oberwać kulkę. De masz lat? Uniósł dumnie brodę o jakiś milimetr.

Dziewiętnaście.

Moje przypuszczenia oscylowały raczej wokół piętnastu, ale co w końcu wiemy o Arabach?

Masz jakiś bagaż?

Dwie torby.

Podeszłam do taśmy, złapałam jego walizy, wytoczyłam je z hali przylotów, a potem przeciągnęłam przez parking i wtaszczyłam do podziemnego garażu. Kiedy mój podopieczny usadowił się na tylnym siedzeniu, włączyłam się w sznur wozów sunących w żółwim tempie.

Po kilku minutach ślamazarnej jazdy Fahed zaczął się wiercić.

Co się dzieje? – spytał.

Za dużo wozów – odparłam. – Za wąska droga.

No to zrób coś.

Zerknęłam na jego odbicie w lusterku wstecznym.

Co masz na myśli?

Nie wiem. Po prostu zrób coś. Po prostu jedź.

To nie helikopter. Nie mogę „po prostu” jechać.

Okay – zrezygnował. – Mam pomysł. Co powiesz na to?

Na co?

Na to.

Odwróciłam się i spojrzałam na niego.

Jakie „to”?

Pomachał na mnie swoim ptaszkiem i uśmiechnął się. Wspaniale. Piętnastoletni napaleniec seksualny, szejk ekshibicjonista.

Umiem nim robić różne sztuczki – pochwalił się.

Nie w moim samochodzie, wykluczone. Schowaj go z powrotem w spodnie albo powiem twojemu ojcu.

Mój ojciec byłby dumny. Spójrz na mnie… Jestem napalony jak koń.

Wyjęłam z torebki nóż sprężynowy i otworzyłam.

Zaraz będziesz napalony jak chomik.

Amerykańska zdzirowata dziwka. Zrobiłam zniecierpliwioną minę.

To nie do zniesienia – oświadczył. – Mam dość tej jazdy. I tego wozu. Mam dość bezczynnego siedzenia.

Nie tylko Fahedowi udzieliła się nerwowość drogowa. Inni kierowcy też się wkurzali. Klęli pod nosem i szarpali krawaty. Bębnili niecierpliwie palcami w kierownice swoich wozów. Ktoś z tyłu trąbił bez opamiętania.

Sto dolarów, jak dasz mi poprowadzić – zaproponował Fahed.

Nie.

Tysiąc.

Nie.

Pięć tysięcy.

Zerknęłam w lusterko wsteczne.

Nie.

Tylko cię tak podpuszczałem – rzekł z uśmiechem, zadowolony z siebie.

O rany.

Półtorej godziny później zdołaliśmy dotrzeć do rozjazdu w New Brunswick.

Muszę się czegoś napić – oświadczył Fahed. -W tym wozie nie ma nic do picia. Przywykłem do podróżowania limuzyną z barkiem. Masz natychmiast znaleźć jakiś lokal z napojami.

Nie byłam pewna, czy wolno mi to zrobić, ale doszłam do wniosku, że to w końcu jego forsa. Wjechałam na trasę numer l i zaczęłam się rozglądać za jakąś knajpą. Nie bez powodzenia. Wkrótce ukazał się McDonald. Była akurat pora kolacji i podjazd do okienka wyglądał jak zakorkowana autostrada, machnęłam więc ręką i zatrzymałam się na parkingu.

Chcę colę – oświadczył, nie ruszając się z miejsca. Najwyraźniej nie był zainteresowany staniem w kolejce wraz z resztą populacji New Jersey.

Nie wkurzaj się, powiedziałam sobie. Jest przyzwyczajony do obsługi.

Coś jeszcze?

Frytki.

Świetnie. Chwyciłam torbę i pobiegłam w stronę McDo-nalda. Sforsowałam drzwi i wybrałam kolejkę. Dwoje ludzi przede mną. Przestudiowałam menu nad kontuarem. Przede mną pozostała już tylko jedna osoba. Poprawiłam torebkę na ramieniu i spojrzałam przez okno. Nie dostrzegłam nigdzie wozu. Gdzieś w okolicy serca odezwał się cichy alarm. Penetrowałam wzrokiem parking. Ani śladu limuzyny. Opuściłam kolejkę i pchnęłam drzwi, wyskakując na rześkie powietrze. Samochód zniknął.

Cholera!

W pierwszej chwili przestraszyłam się, że go porwano. Zostałam zatrudniona jako szofer i ochrona szejka, a szejka porwano. Uspokoiłam się jednak. Kto chciałby porywać takiego gówniarza. Nie oszukuj się, Stephanie, szczeniak zabrał ci samochód.

Miałam dwie rzeczy do wyboru. Zadzwonić na policję. Albo do Komandosa.

Zaczęłam od Komandosa.

Złe wiadomości – oświadczyłam na wstępie. – Chyba zgubiłam szejka.

Gdzie go zgubiłaś?

Północny Brunswick. Wysłał mnie do McDonalda po colę, a zaraz potem zniknął.

Gdzie jesteś?

Nadal przy McDonaldzie. A gdzie miałabym być?

Nie ruszaj się stamtąd. Przyjadę po ciebie. Na linii pojawiły się zakłócenia.

Kiedy? – rzuciłam do gjuchego telefonu. – Kiedy? Dziesięć minut później mój telefon zadzwonił.

Nie ma sprawy – poinformował mnie Komandos. -Znalazłem szejka.

Jak?

Zadzwoniłem na telefon w limuzynie.

Porwany?

Zniecierpliwiony. Powiedział, że zmęczył się czekaniem.

Cholerny kretyn!

Kilka osób znieruchomiało i zaczęło gapić się na mnie.

Zniżyłam gjos i odwróciłam się.

Przepraszam, poniosło mnie – powiedziałam w słuchawkę.

Nic dziwnego, dziecinko.

Ma moją kurtkę.

Eddie ją weźmie, jak dostanie z powrotem wóz. Odwieźć cię do domu?

Zadzwonię po Lulę.

Trzeba było mnie zabrać ze sobą – oświadczyła Lula. – Nic by się nie wydarzyło, gdybyś nie wlokła na lotnisko tego chudego tyłka sama.

Robota wydawała się cholernie łatwa. Wsadzić dzieciaka do wozu i zawieźć pod wskazany adres.

Spójrz – machnęła rękę Lula. – Centrum handlowe. Założę się, że zakupy poprawią ci humor.

Fakt, potrzebuję butów.

Widzisz, zawsze da się wykombinować jakiś powód. Bóg chciał, żebyś dziś wieczór zrobiła zakupy.

Weszłyśmy do centrum i pierwsze kroki skierowałyśmy do sklepu obuwiem.

Zaczekaj! – zawołała Lula. – Popatrz na te buty!

Ściągnęła z wystawy parę czarnych aksamitnych pantofelków. Miały ostre noski, dziesięciocentymetrowe obcasy i wąziutki rzemyk na kostkę.

Gorące buciki – oświadczyła.

Nie mogłam zaprzeczyć. Pantofle były naprawdę super. Wzięłam od sprzedawczyni parę w odpowiednim rozmiarze i przymierzyłam.

Są jak stworzone dla ciebie – zawyrokowała Lula. -

Musisz je mieć. Bierzemy – zwróciła się do sprzedawczyni. – Proszę je zapakować.

Dziesięć minut później Lula ściągała z wieszaków sukienki.

Mam! – zawołała. – Coś odpowiedniego.

Sukienka, którą trzymała w ręku, ledwie istniała. Był to połyskliwy czarny płachetek cudownego jedwabiu z głębokim wycięciem z przodu i króciutką spódniczką.

Absolutnie erekcyjna sukienka – orzekła Lula. Podejrzewałam, że ma rację. Spojrzałam na metkę z ceną i gwizdnęłam z wrażenia.

Nie stać mnie!

Przymierz chociaż – upierała się. – Może nie pasuje, przynajmniej nie będziesz żałowała, że cię nie stać.

Brzmiało to dość rozsądnie, powlokłam się więc do przymierzalni. Przeliczyłam szybko pieniądze na koncie i skrzywiłam się. Gdybym złapała tego pigmeja Briggsa i przez cały miesiąc jadała u matki, na dodatek sama zrobiła sobie paznokcie przed weselem, to prawie by mi starczyło.

Ekstra kiecka – oceniła Lula, kiedy wyszłam niepewnym krokiem z przymierzalni, odziana w czarną sukienkę i czarne pantofle. – Ja pieprzę.

Przejrzałam się w lustrze. Faktycznie, miałam na sobie „ekstra kieckę ja pieprzę”. I gdybym jeszcze zdołała stracić ze dwa i pół kilo w ciągu dwóch najbliższych dni, sukienka leżałaby idealnie.

Okay. Biorę ją.

Musimy to uczcić porcją frytek – powiedziała Lula, kiedy wyszłymy ze sklepu. – Ja stawiam.

Nie mogę jeść frytek. Jeszcze jeden gram tłuszczu i nie wcisnę się w ten ciuch.

Frytki to warzywa – zadecydowała Lula. – Od warzyw się nie tyje. Zresztą musimy przejść całe centrum, żeby dostać się do restauracji, więc zrobimy sobie niezły trening. Podejrzewam, że tak zasłabniemy od tego łażenia, że z mety fundniemy sobie do frytek całego kurczaka.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: