Był tam w zeszłym tygodniu?
Nic o tym nie wiem. Jedyne odstępstwo od rutyny stanowiła poranna wizyta w tej firmie śmieciarskiej. Zwykle nie wychodził z domu rano, ale był naprawdę zły o ten jeden dzień, kiedy nie wywieźli śmieci.
Zdarzało się, że wyskakiwał gdzieś wieczorem?
Chodziliśmy we czwartki do klubu seniora na karty. Czasem przy jakiejś specjalnej okazji, jak na przykład przyjęcie gwiazdkowe.
Stałyśmy przy oknie w salonie, rozmawiając, kiedy ulicą nadjechała śmieciarka z RGC. Ominęła dom Mabel i zatrzymała się dopiero przy sąsiadach.
Mabel zamrugała ze zdziwienia.
Nie zabrali śmieci - powiedziała. – Wystawiłam je na chodnik, a oni ich nie zabrali.
Otworzyła drzwi i ruszyła truchtem na ulicę, ale śmieciarka już odjechała.
Jak mogli coś takiego zrobić? – zaczęła narzekać płaczliwie. – Co ja pocznę z tymi śmieciami?
Wzięłam książkę telefoniczną, znalazłam numer RGC i zadzwoniłam. Odebrał Larry Lipinski.
Mówi Stephanie Plum. Pamiętasz mnie, Larry? -spytałam.
Pewnie – odparł. – Ale jestem trochę zajęty.
Przeczytałam o śmierci Marthy…
No tak, Martha. A o co chodzi?
O śmieci mojej ciotki. Rzecz w tym, Larry, że śmieciarka przejechała właśnie obok jej domu i nie zabrała worka. Rozległo się głośne westchnienie.
Dlatego, że ciotka nie zapłaciła. Nie ma potwierdzenia wpłaty.
Już o tym wczoraj mówiliśmy. Powiedziałeś, że się zajmiesz tą sprawą.
Posłuchaj, paniusiu, próbowałem, okay? Ale nie ma potwierdzenia wpłaty i, mówiąc szczerze, uważam, że Martha miała rację. Próbujesz na spółkę ze swoją ciotką naciągnąć firmę.
Posłuchaj, Larry! Lany się rozłączył.
Dumy skurwielu! – wrzasnęłam w słuchawkę. Ciotka Mabel była wyraźnie zaszokowana.
Przepraszam – powiedziałam. – Dałam się ponieść. Zeszłam do piwnicy, wyjęłam z biurka Freda czek dla RGC i schowałam do torebki.
Zajmę się tym jutro – oświadczyłam. – Zrobiłabym to już dzisiaj, ale nie mam czasu. Mabel zaciskała nerwowo dłonie.
Śmieci zaczną cuchnąć, jeśli polezą na słońcu – zauważyła. – Co sąsiedzi sobie pomyślą? Podjęłam szybką decyzję.
Nie ma sprawy. Zajmę się tym.
Obdarzyła mnie niepewnym uśmiechem.
Pożegnałam się, wyszłam na ulicę, wyciągnęłam starannie zawiązaną torbę ze śmieciami z kubła i wepchnęłam do bagażnika. Potem pojechałam do RGC, rzuciłam śmieci na chodnik pod budynkiem i czym prędzej zwiałam.
Coś takiego, ale ze mnie kobieta z inicjatywą.
Odjechałam, rozmyślając o Fredzie. A jeśli Fred widział, jak ktoś to robił? No, niezupełnie to, co ja. Może widział, jak ktoś wyjął z bagażnika swojego samochodu worek ze śmieciami i zostawił na chodniku, obok innych worków? I może z jakiegoś niejasnego powodu on zaczął się zastanawiać, co w tych workach jest?
Wydawało mi się to dość logiczne. Mogłam to sobie dokładnie wyobrazić. Nie rozumiałam tylko jednego. Jeśli rzeczywiście było tak, jak zakładałam – czemu nie poszedł na policję? Może znał osobę podrzucającą śmieci? Dlaczego w takim razie zrobił zdjęcia?
Chwileczkę, odwróćmy sytuację. Przypuśćmy, że ktoś widział, jak to Fred podrzuca worek. Zaczął węszyć, znalazł zwłoki i zrobił zdjęcia, a potem próbował szantażować Freda. Kto mógłby coś takiego zrobić? Mokry. A może Fred nagle się wystraszył i zwiał?
Co w tym wszystkim nie grało? Nie potrafiłam sobie wyobrazić Freda, który zabiera się z piłą mechaniczną do jakiejś kobiety. I tylko głupiec mógł szantażować Freda, ponieważ Fred nie miał ani grosza.
Spódniczka mojego kostiumu kończyła się pięć centymetrów nad kolanem. Marynarka spływała na biodro. Obcisła biała bluzeczka z dżerseju była wpuszczona w spódniczkę. Na nogach miałam cieniutkie ciemne rajstopy i czarne buty na obcasie. Trzydziestka ósemka spoczywała w czarnej skórzanej torebce na ramię. Nie omieszkałam wsadzić kilku naboi do tej głupiej zabawki… tak na wszelki wypadek, gdyby pojawił się Komandos i zechciał mnie sprawdzić.
Mokry był na parkingu w swoim wozie, tuż za moim buickiem.
Wybierasz się na pogrzeb? – spytał.
Mam zabrać jednego szejka z Newark. Przez resztę popołudnia nie będzie mnie w mieście, a martwię się o Mabel. Skoro lubisz siedzieć i nic nie robić, to dlaczego nie miałbyś posiedzieć sobie i nic nie robić przed domem Mabel?
Dam mu zajęcie, pomyślałam. Niech się czymś zajmie.
Mam ochraniać ludzi, z których chcę wycisnąć forsę?
Owszem.
Zła taktyka. No i co to za pomysł bawić się w kierowcę limuzyny? Powinnaś szukać wuja.
Muszę zdobyć pieniądze.
Musisz znaleźć Freda.
Okay, będę z tobą szczera… Nie mam pojęcia, jak go znaleźć. Idę śladami, które prowadzą donikąd. Może bardziej by mi się poszczęściło, gdybyś powiedział, o co ci naprawdę chodzi.
Chodzi mi o Freda.
Dlaczego?
Lepiej już jedź – poradził Mokry. – Spóźnisz się.
Warsztat przy rogu Trzeciej i Marshalla nie miał nazwy. W książce telefonicznej widniał pewnie pod jakimś hasłem, ale na ulicy nie było żadnego szyldu. Zwykły budynek z czerwonej cegły z utwardzonym parkingiem za siatką. W warsztacie były trzy stanowiska, wjeżdżało się do nich od strony parkingu. Bramy otwarte, w środku kręcili się przy samochodach mechanicy. Przed budynkiem stała długa limuzyna i dwa czarne
lincolny. Zaparkowałam obok jednego z nich, zamknęłam buicka, a kluczyki wrzuciłam do torebki. Facet, który wyglądał jak Antonio Banderas w dniu wolnym od zdjęć, zbliżył się do mnie niespiesznym krokiem.
Niezła bryka – ocenił, oglądając z uwagą buicka. -Nie robią już takich wozów. – Przesunął dłonią po tylnym błotniku. – Wdechowy. Słowo daję.
Mhm.
Wdechowy wóz palił pięćdziesiąt litrów na sto kilometrów i poruszał się z wdziękiem lodówki. Nie wspominając już o tym, że absolutnie nie pasował do mojego image’u. Mój image domagał się czegoś, co jest szybkie, zgrabne i czarne, a nie pękate i mdłoniebieskie. Czerwone także byłoby okay. Przydałby się też szyberdach. I dobre stereo. I skórzane siedzenia…
Obudź się, kochanie.
Z trudem wróciłam do rzeczywistości.
Wiesz, gdzie mogę znaleźć Eddiego?
Patrzysz na niego, mała. Ja jestem Eddie. Wyciągnęłam rękę.
Stephanie Plum. Komandos mnie przysyła.
Wóz już czeka. – Obszedł stojącego bliżej lincolna, otworzył drzwi po stronie kierowcy i wyjął zza osłony przeciwsłonecznej dużą białą kopertę. – Tu jest wszystko, czego ci trzeba. Kluczyki w stacyjce. Bak napełniony.
Nie muszę mieć pozwolenia na prowadzenie tej limuzyny, prawda?
Popatrzył na mnie nic nierozumiejącym wzrokiem.
No tak, w porządku – powiedziałam. Też mi zmartwienie. Uzyskanie pozwolenia na broń w tym okręgu graniczyło z cudem. A ja nie należałam do wybranych. Gdyby zatrzymał mnie jakiś policjant, byłby tak uradowany faktem aresztowania delikwenta z bronią, że zapomniałby oskarżyć mnie o machlojki z prawem jazdy.
Wzięłam kopertę i usiadłam za kierownicą. Ustawiłam siedzenie w odpowiedniej pozycji i przejrzałam papiery. Informacje na temat lotu, wskazówki dotyczące parkowanią, przeróżne instrukcje, nazwisko i krótki rysopis, wreszcie zdjęcie Ahmeda Faheda. Brak danych o wieku, ale na fotografii wyglądał młodo.
Wyjechałam z parkingu i skierowałam się na trasę numer l. Zjechałam na autostradę w East Brunswick i popłynęłam swoim dużym czarnym samochodem z automatyczną klimatyzacją, czując się bardzo profesjonalnie. Praca szofera nie jest w końcu taka zła, myślałam. Dziś szejk, jutro… kto wie, może Tom Cruise. Było to zdecydowanie ciekawsze niż wyciąganie komputerowego świra z jego własnego mieszkania. I gdyby nie fakt, że nie mogłam opędzić się od myśli o odrąbanej prawej ręce i uciętej głowie, to naprawdę świetnie bym się bawiła.
Skręciłam w stronę lotniska i znalazłam halę przylotów. Mój pasażer leciał z San Francisco. Zaparkowałam w miejscu zarezerwowanym dla limuzyn, przeszłam przez jezdnię, wkroczyłam do terminalu i popatrzyłam na monitory.
Pół godziny później z tunelu wyłonił się Fahed. Miał na sobie adidasy za dwieście dolarów i zbyt obszerne dżinsy. Na T-shircie widniał napis reklamujący piwo. Flanelowa koszula w czerwoną kratę była wymiętoszona i rozchełstana, rękawy podwinięte do łokci. Spodziewałam się szejka w długiej szacie i turbanie na głowie. Na szczęście dla mnie był jedynym zarozumiałym Arabem, który przyleciał pierwszą klasą, więc bez trudu go rozpoznałam.