Kłamiesz.
No, ale zamierzam biegać.
Skończył jeść i odstawił miseczkę do zmywarki.
Przyjadę po ciebie o piątej rano.
Piąta rano? Żeby zabrać się do wystroju wnętrz?
Tak lubię.
W moim mózgu błysnęło światełko alarmowe.
Może powinnam wiedzieć coś więcej…
Rutynowa sprawa. Nic szczególnego – wyjaśnił i zerknął na zegarek. – Muszę iść. Spotkanie w interesach.
Nie zamierzałam spekulować na temat natury owego spotkania.
Włączyłam telewizor, ale nie znalazłam nic ciekawego do oglądania. Ani hokeja, ani komedii. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam dużą kopertę z odbitkami ksero. Nie wiem dlaczego, ale zrobiłam kolorowe kopie zdjęć przed spotkaniem z Morellim. Udało mi się zmieścić po sześć na stronie, razem cztery strony. Teraz rozłożyłam je na stole.
Niezbyt przyjemny widok.
Kiedy fotografie znalazły się obok siebie, od razu dostrzegłam parę rzeczy. Mogłabym przysiąc, że było tylko jedno ciało i że nie należało do starszej osoby. Ani śladu siwizny we włosach. Skóra raczej młoda. Trudno określić płeć. Niektóre zdjęcia zrobiono z bliska. Inne z większej odległości. Nie przypuszczałam, by ktoś przekładał części ciała. Ale na paru zdjęciach torba była odwinięta, jakby chciano pokazać więcej z jej zawartości.
No dobra, Stephanie, postaw się na miejscu fotografa. Dlaczego robisz te zdjęcia? Swoiste trofeum? Wątpliwe, ani jedno nie przedstawiało twarzy denata czy denatki. A było ich dwadzieścia cztery, cała rolka filmu, więc wszystkie zostały zrobione. Gdybym chciała mieć pamiątkę z tego rodzaju makabry, wówczas z pewnością uwieczniłabym twarz. Tak samo jak przy morderstwie na zlecenie. Wymagane jest zdjęcie twarzy. Co zatem zostawało? Zapis wizualny, dokonany przez kogoś, kto nie chciał zniszczyć dowodów. Więc może wuj Fred natknął się na worek ze zwłokami i pobiegł po aparat. A potem co? Schował zdjęcia do szuflady i zniknął podczas zakupów.
Wydawało mi się to najbardziej prawdopodobne, choć pozbawione konkretnych podstaw. Prawdę mówiąc, zdjęcia mogły zostać zrobione nawet pięć lat temu. Ktoś mógł dać je Fredowi na przechowanie albo zrobić mu makabryczny żart.
Włożyłam odbitki z powrotem do koperty i chwyciłam torbę. Pomyślałam, że to strata czasu, ale mimo wszystko czułam, że muszę przeszukać okolice Grand Union.
Pojechałam do dzielnicy domków jednorodzinnych za centrum handlowym i zaparkowałam przy krawężniku. Wzięłam latarkę i ruszyłam na piechotę – obchodziłam ulice i boczne alejki, zaglądałam w krzaki i za pojemniki ze śmieciami, cały czas wołając głośno imię Freda. Kiedy byłam mała, miałam kotkę imieniem Katherine. Pojawiła się pewnego dnia na progu naszego domu i już została. Zaczęliśmy ją karmić na tylnym ganku, a ona po pewnym czasie znalazła sobie drogę do kuchni. Wychodziła nocami, by buszować po okolicy, a za dnia spała zwinięta w kłębek na moim łóżku. Pewnej nocy Katherine wyszła i już nie wróciła. Całymi dniami krążyłam po ulicach i alejkach, zaglądając w krzaki i za śmietniki, wołając ją po imieniu, tak jak teraz wołałam Freda. Matka powiedziała, że koty czasem odchodzą, kiedy zbliża się czas ich śmierci. Uważałam wtedy, że to bzdury.
Wygrzebałam się z łóżka o czwartej trzydzieści, powlokłam do łazienki i tak długo stałam pod prysznicem, aż do końca otworzyłam oczy. Po chwili skóra zaczęła mi się marszczyć od wody, doszłam więc do wniosku, że toaleta skończona. Wytarłam się ręcznikiem i potrząsnęłam głową, by ułożyć włosy. Nie wiedziałam, jak mam się ubrać do pracy, która polega na wystroju wnętrz, włożyłam więc to, co zawsze… dżinsy i T-shirt. A potem, by ożywić trochę ten banalny strój – mogło się przecież okazać, że naprawdę chodzi o wystrój wnętrz – dodałam jeszcze pasek i marynarkę.
Komandos czekał na parkingu, kiedy wyszłam z budynku tylnym wyjściem. Miał lśniąco czarnego rangę rovera o przyciemnianych szybach. Samochody Komandosa zawsze były nowe, a cel ich nabycia niejasny. Z tyłu siedziało trzech mężczyzn. Dwaj byli czarni, jeden rasy nieokreślonej. Wszyscy ostrzyżeni krótko, na modłę wojskową. Wszyscy też nosili czarne spodnie, jak antyterrory-tó, i czarne podkoszulki. I wszyscy byli potężnie umięśnieni. Ani grama tłuszczu. Żaden nie przypominał dekoratora wnętrz.
Usadowiłam się z przodu, obok Komandosa.
Ci z tyłu to ekipa remontowa? Komandos uśmiechnął się tylko w zamierającym mroku nocy i wyjechał z parkingu.
Jestem ubrana inaczej niż wy – zauważyłam. Komandos zatrzymał się na światłach przy Hamilton.
Z tyłu jest dla ciebie marynarka i kamizelka.
Nie chodzi o wystrój wnętrz, prawda?
Sztuka wystroju wnętrz ma różne odmiany, dziecinko.
Jeśli chodzi o tę kamizelkę…
Jest z kevlaru.
Kevlar to materiał kuloodporny.
Cholera – zaklęłam. – Nie znoszę, kiedy ktoś do mnie strzela. Sam zresztą wiesz.
To tak na wszelki wypadek – pocieszył mnie Komandos. – Prawdopodobnie nikt do nikogo nie będzie strzelał.
Prawdopodobnie?
Jechaliśmy w milczeniu przez centrum miasta. Komandos był w swoim zwykłym nastroju. Zatopiony w nieodgad-nionych myślach. Natomiast faceci z tyłu wyglądali tak, jakby nie myśleli w ogóle o niczym – nigdy. No i ja, osoba, która rozważała, czy nie prysnąć z auta na następnym skrzyżowaniu i nie popędzić na złamanie karku z powrotem do domu. A jednocześnie, choć może zabrzmi to śmiesznie, cały czas martwiłam się o Freda. Utkwił mi w głowie. Tak jak ta kotka, Katherine. Nie było jej już od piętnastu lat, a ja zawsze się oglądałam, kiedy tylko gdzieś mignął czarny kot. Chyba syndrom niewyjaśnionej sprawy.
Dokąd jedziemy? – spytałam w końcu.
Budynek mieszkalny przy Sloane Street. Trzeba trochę posprzątać.
Sloane biegnie równolegle do Stark, tyle że dwie przecznice dalej. Stark to najgorsza ulica w mieście – narkotyki, rozpacz i rudery. Dalej na południe getto ustępuje miejsca bardziej cywilizowanym okolicom, a sama Sloane w znacznej części stanowi linię demarkacyjną między bezprawiem a posłuszeństwem wobec Temidy. Toczy się bezustanna walka o zachowanie owego podziału i utrzymanie dilerów i prostytutek z dala od Sloane. Jak wieść niesie, Sloane zaczyna przegrywać.
Komandos minął trzy kolejne przecznice i stanął przy krawężniku. Wskazał głową budynek z żółtej cegły po drugiej stronie ulicy, dwa domy dalej.
To nasza chałupa. Idziemy na drugie piętro.
Budynek miał cztery kondygnacje i, jak się domyślałam, na każdej były dwa lub trzy małe mieszkania. Ściany na poziomie parteru pokrywały graffiti jakichś konkurencyjnych gangów. Okna były ciemne. Na ulicy żadnego ruchu. Przy krawężnikach i klatkach schodowych zalegały gnane wiatrem śmieci.
Przeniosłam spojrzenie z budynku na Komandosa.
Jesteś pewien, że to legalne?
Zatrudnił mnie najemca – wyjaśnił.
To… sprzątanie dotyczy ludzi czy tylko… rzeczy? Komandos popatrzył na mnie.
Eksmisję ludzi i ich dobytku z mieszkania reguluje prawo – oświadczyłam. – Trzeba okazać nakaz eksmisji i…
Prawo działa trochę za wolno – przerwał mi Komandos. – A tymczasem dzieciaki z tego domu są narażone na zaczepki ludzi, którzy przychodzą pod numer 3C, by dać $obie w żyłę.
Potraktuj to jak działanie służb miejskich – doradził jeden z facetów siedzących z tyłu., Dwaj pozostali skinęli głowami. -… – Tak – przyznali jednocześnie. – Działanie służb miejskich.
Strzeliłam nerwowo palcami i zagryzłam wargę.
Komandos wysunął się zza kierownicy, obszedł wóz i otworzył tylne drzwi. Wręczył każdemu kuloodporną kamizelkę, a następnie czarną kurtkę z wielkim białym Bsapisem OCHRONA na plecach.
Włożyłam kamizelkę, a potem przyglądałam się, jak pozostali zapinają nylonowe szelki i chowają broń.
Dekoratorzy wnętrz nie posługują się bronią.
W tej okolicy posługują się. i. Mężczyźni stanęli przede mną w szeregu.
Panowie – zwrócił się do nich Komandos – to panna J Plum. §: Facet o bliżej nieokreślonym pochodzeniu wyciągnął
Lester Santos. Drugi zrobił to samo.