· Ho, ho! – powiedziała Lula. – Czy ja dobrze słyszę? Wtykasz swój duży nos w sprawę Ramosa?
· Przypadkiem natknęłam się… Lula zrobiła wielkie oczy.
· Pracujesz dla Komandosa! Yinnie wyjrzał ze swojego gabinetu.
· To prawda? Pracujesz dla Komandosa?
· Nie. To nieprawda. Nie ma w tym nawet krzty prawdy. – No co, u licha, cóż to jest jedno kłamstwo więcej?
Drzwi otworzyły się z hukiem i wkroczyła Joyce Barnhardt.
Lula, Connie i ja rzuciłyśmy się, żeby zapiąć smycz Bobowi.
· Ty głupia dziwko! – krzyknęła do mnie Joyce. -Wysłałaś mnie z motyką na słońce. Komandos nie ma żadnej siostry, która pracuje w fabryce płaszczy przy Macko Street.
· Może się zwolniła – powiedziałam.
· Tak – dodała Lula. – Ludzie ciągle się zwalniają. Joyce popatrzyła na Boba.
· Co to jest?
· To pies – odparłam, skracając mu smycz.
· Dlaczego tak mu stoją kudły?
I o to pyta kobieta, która dodaje sobie dwadzieścia centymetrów wzrostu za pomocą fryzury przypominającej szczurzy ogon!
· Poza porywaniem się z motyką na słońce, jak ci leci w łowieniu Komandosa? – zapytała Lula. – Już go namierzyłaś?
· Jeszcze nie, ale jestem coraz bliżej.
· Myślę, że łżesz – orzekła Lula. – Założę się, że nic jeszcze nie masz.
· A ja się założę, że nie masz talii – odcięła się Joyce. Lula pochyliła się do przodu.
· Naprawdę? Jeśli rzucę kijek, przyniesiesz go? Bob pomachał ogonem.
· Może później – powiedziałam do niego. Yinnie znowu wyjrzał ze swojego biura.
· Co tu się, u licha, dzieje? Nie słyszę własnych myśli. Wymieniłyśmy spojrzenia z Lula i Connie i przygryzłyśmy wargi.
· Yinnie! – zagruchała Joyce, zwracając swoje miski rozmiar C w jego stronę. – Wyglądają nieźle, co?
· Tak, nie wyglądasz najgorzej – przytaknął Yinnie. Popatrzył na Boba. – A co z tym psem z okropnymi kudłami?
· Opiekuję się nim – wyjaśniłam.
· Mam nadzieję, że zarobisz na tym kupę kasy. To psi wrak.
Pieszczotliwie podrapałam Boba za uchem.
· Myślę, że jest oryginalny. – Na swój prehistoryczny sposób.
· No więc, co się tu dzieje? – zapytała Joyce. – Macie dla mnie coś nowego?
Yinnie zastanowił się przez chwilę, popatrzył na Connie, Lulę i na mnie i wycofał się do gabinetu.
· Nic nowego – poinformowała Lula. Joyce popatrzyła zmrużonymi oczami na zamknięte drzwi.
· Bęcwał.
Yinnie otworzył drzwi i spojrzał na Joyce wzrokiem pełnym wściekłości.
· Tak, o tobie mowa – potwierdziła Joyce. Yinnie schował głowę i zamknął drzwi na zasuwkę.
· Kanalia – powiedziała Joyce z wymownym gestem. Obróciła się na obcasach i wyniosła z biura. Wszystkie wzniosłyśmy oczy do góry.
· Co dalej? – zapytała Lula. – Ty i Bob macie jakieś wielkie plany na dziś?
· Wiesz… Trochę tego, trochę tamtego. Drzwi od gabinetu Yinniego otworzyły się.
· A może by tak trochę Morrisa Munsona? – krzyknął mój kuzyn. – Nie jestem organizacją charytatywną.
· Morris Munson to świr! – odpowiedziałam mu również krzykiem. – Próbował mnie podpalić! Yinnie stanął z rękami opartymi na biodrach.
· No i co z tego?
· Cóż, nic, wszystko w porządku. Zaraz pójdę złapać Morrisa Munsona. Najwyżej mnie przejedzie. Najwyżej mnie podpali i walnie mnie w głowę felgą. To przecież jest moja praca, prawda? A zatem idę ją wykonać.
· To się nazywa mieć charakter – rzekł Yinnie.
· Zaczekaj – powiedziała Lula. – Nie przepuszczę temu draniowi. Jadę z tobą.
Wcisnęła na siebie kurtkę i porwała portfel, który był wystarczająco duży, żeby zmieścić rewolwer.
· W porządku – powiedziałam, zerkając na portfel. -Co tam masz?
· Model Tech-9.
Idealny do napadów z bronią w ręku.
· Masz na niego pozwolenie?
· Co mówisz?
· Możesz nazwać mnie wariatką, ale czułabym się znacznie lepiej, gdybyś zostawiła tutaj tę swoją pukawkę.
· Boże, ty wiesz, jak zepsuć dobrą zabawę.
· Zostaw go u mnie – powiedziała Connie. – Użyję tego gnata jako przycisku do papierów. To wprowadzi odpowiedni nastrój w biurze.
· Kurna – rzuciła krótko Lula.
Otworzyłam drzwi i Bob wybiegł na zewnątrz. Zatrzymał się przy buicku, machając ogonem i łypiąc ślepiami.
· Zobacz, jaki to bystry pies – powiedziałam do Luli. -Rozpoznaje mój samochód, chociaż jechał nim tylko raz.
· Co się stało z rollswagenem?
· Oddałam go dilerowi.
Słońce wspinało się po niebie, przeganiając poranną mgłę i ogrzewając Trenton. Fala biurokratów i sklepikarzy płynęła do centrum. Szkolne autobusy stały na parkingu, czekając, aż dzień w szkole się skończy. Gospodynie domowe pochylały się nad swoimi odkurzaczami marki Hoover. A moja przyjaciółka Marilyn Truro z wydziału komunikacji siedziała nad trzecią bezkofeinową kawą z mlekiem, zastanawiając się, czy pomogłoby jej dodanie drugiego plastra antynikotynowego do tego, który już miała na ręce, i myśląc, jakby to było dobrze, gdyby mogła udusić następną osobę w kolejce.
Lula, Bob i ja byliśmy pogrążeni we własnych myślach, jadąc Hamilton Street do fabryki guzików. Robiłam w myślach przegląd swego wyposażenia. Paralizator: lewa kieszeń. Sprej: prawa kieszeń. Kajdanki: przypięte do sprzączki z tyłu moich levisów. Rewolwer: w domu, w misce na herbatniki. Odwaga: została w domu, razem z bronią.
· Nie wiem, jak ty – powiedziała Lula, kiedy dojechałyśmy do domu Munsona. – Ale ja nie mam zamiaru dać się dzisiaj puścić z dymem. Jestem za tym, żebyśmy wywaliły drzwi tego kolesia i przygniotły go, zanim zdąży coś podpalić.
· Jasne – zgodziłam się. – Oczywiście, wiedziałam z wcześniejszych doświadczeń, że żadna z nas nie jest w stanie wyważyć drzwi. Jednak mimo wszystko brzmiało to dobrze, kiedy powoli dojeżdżałyśmy do krawężnika, siedząc w zamkniętym samochodzie.
Objechałam dom, wysiadłam i zajrzałam przez okno do garażu. Samochodu nie było. Choroba, niedobrze. Prawdopodobnie Munsona nie ma w domu.
· Nie widzę samochodu.
· O kurna.
Objechałyśmy dom jeszcze raz, zaparkowałyśmy auto i zastukałyśmy do frontowych drzwi domu. Nikt nie otwierał. Popatrzyłyśmy na okna od frontu. Też nic.
· Może schował się pod łóżkiem – zasugerowała Lula. – Może powinnyśmy wyważyć te drzwi. Zrobiłam krok do tyłu i machnęłam ręką.
· Najpierw ty.
· Niech to szlag – powiedziała Lula. – Najpierw ty.
· Nie, nie… Nalegam.
· Do diabła z twoim naleganiem. To ja nalegam.
· W porządku. Spójrzmy prawdzie w oczy. Żadna z nas nie wyważy tych drzwi.
· Potrafiłabym to zrobić, gdybym tylko chciała -oświadczyła Lula. – Tylko jakoś teraz nie mam na to ochoty.
· Jasne.
· Myślisz, że nie dałabym rady zdemolować tych drzwi?
· To tylko moja sugestia.
· Hm – mruknęła Lula.
Drzwi w sąsiednim domu otworzyły się i wyjrzała
2 nich starsza kobieta.
· O co chodzi?
· Szukamy Morrisa Munsona – powiedziałam.
· Nie ma go w domu.
· Tak? Skąd pani wie? – zapytała Lula. – Jest pani całkiem pewna, że nie ukrywa się pod łóżkiem?
· Byłam na dworze, kiedy odjeżdżał. Wypuszczałam właśnie psa, jak Munson wyszedł z walizką. Powiedział, że wyjeżdża na jakiś czas. Domyślam się, że mógł wyjechać na zawsze. To psychol. Aresztowali go za zabójstwo żony i jakiś sędzia kretyn pozwolił, żeby go wypuszczono za kaucją. Wyobrażają sobie panie?
· Coś takiego! – powiedziała Lula. Kobieta przyjrzała nam się od stóp do głów.
· Domyślam się, że jesteście jego przyjaciółkami.
· Niezupełnie – wyjaśniłam. – Pracujemy dla agenta, który wpłacił za Munsona kaucję. – Wręczyłam jej wizytówkę. – Gdyby się pojawił, proszę dać mi znać.
· Oczywiście – przyrzekła kobieta. – Ale mam przeczucie, że on tu nieprędko wróci.
Bob czekał cierpliwie w samochodzie i wyglądał na uszczęśliwionego, kiedy otworzyłyśmy drzwi i wsiadłyśmy do środka.
· Może Bob chciałby zjeść śniadanie – powiedziała Lula.