· Bob już zjadł śniadanie.
· Pozwól, że postawię sprawę inaczej. Może Lula chciałaby zjeść śniadanie.
· Masz coś konkretnego na myśli?
· Myślę, że mogłabym zjeść jajko McMuffin. I koktajl waniliowy. I frytki.
Włączyłam bieg i pojechałam w kierunku wjazdu.
· Co słychać? – zapytał dzieciak w okienku. – Nadal szuka pani pracy?
· Zastanawiam się.
Kupiłyśmy wszystkie trzy dania i zatrzymałyśmy się na brzegu parkingu, żeby podzielić i zjeść to wszystko. Bob zjadł jajko i frytki za jednym kłapnięciem. Wychłeptał koktajl i spoglądał tęsknym wzrokiem przez okno.
· Zdaje się, że Bob ma ochotę rozprostować łapy -zauważyła Lula.
Otworzyłam drzwi i wypuściłam go.
· Nie idź za daleko.
Bob wyskoczył i zaczął biegać, zataczając koła i od czasu do czasu obwąchując chodnik.
· Co on robi? – zapytała Lula. – Dlaczego biega w kółko? Dlaczego… O kurna, to nie wygląda dobrze. Bob robi chyba wielką kupę na środku parkingu. Psiakrew, patrz na to! To jest góra gówna.
Bob podszedł do buicka i siadł, machając ogonem, szczerząc zęby i czekając, aż będzie mógł wejść do środka.
Wpuściłam go, a następnie obniżyłyśmy się z Lula na siedzeniach.
· Myślisz, że ktoś to widział? – zapytałam ją.
· Myślę, że wszyscy widzieli.
· Cholera. Nie zabrałam ze sobą zmiotki do sprzątania kup.
· Zmiotki, kurczę blade! Nie podeszłabym do tego nawet w kombinezonie ochronnym i w masce.
· Nie mogę tak po prostu tego zostawić.
· Może byś po tym przejechała – doradziła Lula. -Wiesz… rozpłaszczyć to.
Włączyłam silnik, cofnęłam się i skierowałam buicka na tą stertę kupy.
· Lepiej spuść szyby – powiedziała Lula.
· Gotowi?
Lula zebrała się w sobie.
· Gotowi.
Nacisnęłam na pedał gazu i ruszyłam.
Mamałyga!
Otworzyłyśmy okna i wyjrzałyśmy.
· Co o tym sądzisz? Myślisz, że powinnam przejechać jeszcze raz?
· Nie zaszkodzi – powiedziała Lula. – I na twoim miejscu zapomniałabym o pracy tutaj.
Chciałam zrobić szybkie rozeznanie siedziby Hannibala i nie wtajemniczać Luli w moje interesy z Komandosem, więc poczęstowałam ją małym kłamstewkiem, mówiąc, że cały dzień będę uwiązana z Bobem, i odwiozłam ją do biura. Zatrzymałam się przy krawężniku przed stopem, a za mną stanął czarny lincoln.
Wysiadł z niego Mitchell i podszedł do mojego okna.
· Nadal jeździsz tym starym buickiem – powiedział. -To musi być coś w rodzaju twojego osobistego rekordu. A co tutaj robi ten pies i ta duża lalunia?
Lula zmierzyła go wzrokiem.
· W porządku – uspokoiłam ją. – Znam go.
· Założę się, że chciałabyś, abym go zastrzeliła, czy coś w tym rodzaju? – zapytała.
· Może później.
· Kurna – powiedziała Lula. Dźwignęła się z siedzenia i poczłapała do biura.
· No i co będzie? – zapytał Mitchell.
· Nic nie będzie.
· Rozczarowujesz mnie.
· Więc nie lubisz Alexandra Ramosa?
· Powiedzmy, że nie jesteśmy z jednej drużyny.
· Musi przechodzić teraz ciężkie chwile, opłakując syna.
· Tego syna nie ma co opłakiwać – oświadczył Mitchell. – To był cholerny nieudacznik. Cholerny ćpun.
· A Hannibal? Też bierze?
· Nie, Hannibal nie. Hannibal to francowaty rekin. Alexander powinien nazwać go Szczęki.
· Muszę iść – powiedziałam. – Sprawy do załatwienia. Spotkania do obskoczenia.
· Arabus i ja nie mamy dzisiaj nic do roboty, więc pomyśleliśmy sobie, że będziemy za tobą jeździć.
· Powinniście zmienić plany. Mitchell uśmiechnął się.
· I nie życzę sobie, żebyście się za mną włóczyli -ostrzegłam.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Rzuciłam okiem na sznur samochodów, które jechały w naszym kierunku wzdłuż Hamilton, i dostrzegłam niebieski wóz. Wydawało mi się, że to crown victoria. I wyglądało na to, że za kierownicą siedzi Morris Munson!
· Ratunku! – krzyknęłam, ponieważ Munson wjechał autem za białą linię i kierował się w moją stronę.
· Kurza twarz! – zawył Mitchell, wpadając w panikę i podrygując w miejscu niczym ogromny tresowany niedźwiedź.
Munson w ostatniej chwili skręcił, żeby nie wpaść na Mitchella, stracił panowanie nad kierownicą i wpakował się w lincolna. Przez chwilę wydawało się, że oba samochody się połączyły, a potem słychać było, jak Munson zapala silnik. Crown odskoczył do tyłu, przedni zderzak spadł z łoskotem na ziemię i samochód natychmiast odjechał.
Podbiegliśmy z Mitchellem do lincolna i zajrzeliśmy do Habiba.
· Co to, do wszystkich piorunów, było? – wrzasnął Habib.
Lewy przedni błotnik był wgnieciony i blokował koło, a maska została pogięta. Wyglądało na to, że Habibowi nic się nie stało, ale cadillac nie będzie mógł nigdzie pojechać, dopóki ktoś nie odegnie łomem błotnika od koła. To dla nich prawdziwy pech. A dla mnie szczęśliwy traf. Habib i Mitchell nie będą mogli mnie śledzić przez jakiś czas.
· To szaleniec – orzekł Habib. – Widziałem jego oczy. To świr. Zapisałeś jego numer rejestracyjny?
· Wszystko działo się w takim tempie… – powiedział Mitchell. – Rany, on jechał prosto na mnie. Myślałem, że to mnie chce dorwać. Myślałem… Rany boskie, myślałem…
· Byłeś przerażony jak kobieta – powiedział Habib.
· Tak – przyznał Mitchell. – Jak córka wywłoki.
Miałam dylemat. Naprawdę chciałam im powiedzieć, kto siedział za kierownicą tego samochodu. Gdyby zabili Munsona, miałabym go z głowy. Nigdy więcej płonących koszul. Koniec z maniakiem wymachującym felgą. Niestety, w pewnym sensie byłabym też odpowiedzialna za śmierć Munsona i nie czułam się z tym najlepiej. Już raczej doprowadzę go do sądu.
· Musisz to zgłosić na policję – powiedziałam. – Poczekałabym z wami i pomogja, ale sami wiecie, jak to jest.
· Tak – odparł Mitchell. – Sprawy do załatwienia. Spotkania do obskoczenia.
Było prawie południe, kiedy przejechaliśmy koło domu Hannibala. Zaparkowałam na rogu i wykręciłam numer Komandosa, żeby nagrać się na sekretarkę, że mam wiadomości. Potem przez dłuższą chwilę przygryzałam dolną wargę, zbierając się w sobie, żeby wysiąść z samochodu i tropić Ramosa.
Hej, to nic trudnego, powiedziałam sobie. Spójrz na ten dom. Ładny i cichy. A jego nie ma w domu. Tak jak wczoraj. Pójdziesz od tyłu, zerkniesz i zwiejesz. Pestka.
W porządku, dam radę. Głęboki oddech. Myśl pozytywnie. Wzięłam do ręki smycz i ruszyłam w kierunku ścieżki rowerowej za domami. Kiedy dotarłam do domu Hannibala, zatrzymałam się i słuchałam. Cisza. Poza tym Bob robił wrażenie znudzonego. Gdyby ktoś stał po drugiej stronie muru, Bob byłby zdenerwowany, prawda? Obejrzałam mur. Zniechęcający. Zwłaszcza że kiedy byłam tu ostatnio, strzelano do mnie.
Przestań, powiedziałam sobie. Żadnych negatywnych myśli. Co w takiej sytuacji zrobiłby człowiek-pająk? Jak zachowałby się Batman? A Bruce Willis? Bruce zrobiłby rozgrzewkę, postawił nogę w tenisówce na murze i wdrapałby się na niego. Umieściłam moje sketchersy numer 38 w połowie wysokości muru, zaczepiłam dłonie na szczycie i zawisłam. Wzięłam głęboki oddech, zacisnęłam zęby i spróbowałam się podciągnąć, ale nie udało się ani o milimetr. A niech to. Bruce podciągnąłby się na sam szczyt. Ale Bruce pewnie chodzi na siłownię.
Zeskoczyłam na ziemię i wlepiłam wzrok w drzewo. W jego pniu tkwiła kula. Naprawdę nie miałam najmniejszej ochoty wdrapywać się na to drzewo. Trochę pochodziłam, rozruszałam stawy w palcach. A co z Komandosem? – zadałam sobie pytanie. Powinnaś mu pomagać. Jeśli on znalazłby się w podobnej sytuacji, wszedłby na drzewo, żeby się rozejrzeć.
· Tak, ale ja nie jestem Komandosem – powiedziałam do Boba.
Bob spojrzał na mnie karcącym wzrokiem.
· W porządku – wycofałam się. – Wlezę na to głupie drzewo.
Szybko wdrapałam się na górę, rozejrzałam się, zobaczyłam, że nic się nie dzieje w domu ani w ogrodzie, i rzuciłam się na dół. Odwiązałam Boba i cichaczem wróciłam do samochodu, gdzie usadowiłam się wygodnie i czekałam, aż zadzwoni telefon. Po kilku minutach Bob przeniósł się na tylne siedzenie i ułożył do drzemki.