— Natomiast królewna Pavetta, żona dziwacznego Jeża, już w czasie ślubnej ceremonii miała na sobie podejrzanie luźną suknię. Zrezygnowana Calanthe zmieniła plany. Jeśli nie jej syn, pomyślała, to niech to będzie syn Pavetty. Ale Pavetta urodziła córkę. Przekleństwo, czy jak? Królewna mogła jednak jeszcze rodzić. To znaczy mogłaby. Bo zdarzył się zagadkowy wypadek. Ona i ów dziwaczny Jeż zginęli w nie wyjaśnionej katastrofie morskiej.
— Czy ty nie za dużo sugerujesz, Codringher?
— Staram się wyjaśnić sytuację, nic więcej. Po śmierci Pavetty Calanthe załamała się, ale na krótko. Jej ostatnią nadzieją była wnuczka. Córka Pavetty, Cirilla. Ciri, szalejący po królewskim burgu wcielony diabełek. Dla niektórych oczko w głowie, zwłaszcza dla starszych, bo tak przypominała Calanthe, gdy ta była dzieckiem. Dla innych… odmieniec, córka potwornego Jeża, do której rościł sobie nadto prawa jakiś wiedźmin. I teraz dochodzimy do sedna sprawy: pupilka Calanthe, ewidentnie szykowana na następczynię, traktowana wręcz jak drugie wcielenie, Lwiątko z krwi Lwicy, już wówczas uważana była przez niektórych za wykluczoną z praw do tronu. Cirilla była źle urodzona. Pavetta popełniła mezalians. Zmieszała królewską krew z pośledniejszą krwią przybłędy o nieznanym pochodzeniu.
— Chytrze, Codringher. Ale to nie tak. Ojciec Ciri wcale nie był pośledniejszy. Był królewiczem.
— Co ty powiesz? O tym nie wiedziałem. Z jakiego królestwa?
— Z któregoś na południu… Z Maecht… Tak, właśnie z Maecht.
— Interesujące — mruknął Codringher. - Maecht od dawna jest nilfgaardzką marchią. Wchodzi w skład Prowincji Metinna.
— Ale jest królestwem — wtrącił Fenn. - Panuje tam król.
— Panuje tam Emhyr var Emreis — uciął Codringher. - Ktokolwiek siedzi tam na tronie, siedzi z łaski i decyzji Emhyra. Ale jeśli już przy tym jesteśmy, to sprawdź, kogo Emhyr tam uczynił królem. Ja nie pamiętam.
— Już szukam — kaleka popchnął koła swego fotela, skrzypiąc odjechał w kierunku regału, ściągnął z niego gruby rulon zwojów i zaczął je przeglądać, rzucając przejrzane na podłogę. - Hmmm… Już mam. Królestwo Maecht. W herbie srebrne ryby i korony naprzemiennie w polu błękitno-czerwonym czterodzielnym…
— Pluń na heraldykę, Fenn. Król, kto jest tam królem?
— Hoet zwany Sprawiedliwym. Wybrany w drodze elekcji… — …przez Emhyra z Nilfgaardu — domyślił się zimno Codringher.
— …dziewięć lat temu.
— Nie ten — policzył prędko adwokat. - Ten nas nie interesuje. Kto był przed nim?
— Chwileczkę. Mam. Akerspaark. Zmarł…
— Zmarł na ostre zapalenie płuc, przebitych sztyletem przez siepaczy Emhyra albo tego Sprawiedliwego — Codringher znowu popisał się domyślnością. - Geralt, czy rzeczony Akerspaark budzi u ciebie jakieś skojarzenia? Czy to mógłby być tatunio tego Jeża?
— Tak — potwierdził wiedźmin po chwili namysłu. - Akerspaark. Pamiętam, Duny tak nazwał swego ojca.
— Duny?
— Takie nosił imię. Był królewiczem, synem tego Akerspaarka…
— Nie — przerwał Fenn, zapatrzony w zwoje. - Tu są wszyscy wymienieni. Legalni synowie: Orm, Gorm, Torm, Horm i Gonzalez. Legalne córki: Alia, Valia, Nina, Paulina, MaMna i Argentina…
— Odwołuję oszczerstwa rzucone na Nilfgaard i na Sprawiedliwego Hoeta — oświadczył poważnie Codringher. - Ten Akerspaark nie został zamordowany. On zwyczajnie zachędożył się na śmierć. Bo pewnie miał i bękartów, co, Fenn?
— Miał. Sporo. Ale żadnego o imieniu Duny tutaj nie widzę.
— I nie liczyłem, że zobaczysz. Geralt, twój Jeż nie był żadnym królewiczem. Nawet jeśli rzeczywiście spłodził go gdzieś na boku ten gbur Akerspaark, od praw do takiego tytułu dzieliła go, oprócz Nilfgaardu, cholernie długa kolejka legalnych Ormów, Gormów i innych Gonzalezów, z własną, zapewne liczną progeniturą. Z formalnego punktu widzenia Pavetta popełniła mezalians.
— A Ciri, dziecko mezaliansu, nie ma praw do tronu?
— Brawo.
Fenn przyskrzypiał do pulpitu, popychając koła fotela.
— To jest argument — powiedział, zadzierając wielką głowę. - Wyłącznie argument. Nie zapominaj, Geralt, my nie walczymy ani o koronę dla księżniczki Cirilli, ani o pozbawienie jej korony. Z rozpuszczonej plotki ma wynikać, że nie można dziewczyny wykorzystać do sięgnięcia po Cintrę. Że jeśli ktoś taką próbę podejmie, łatwo będzie można ją podważyć, zakwestionować. Dziewczyna w grze politycznej przestanie być figurą, będzie mało ważnym pionkiem. A wówczas…
— Pozwolą jej żyć — dokończył beznamiętnie Codringher.
— Od strony formalnej — spytał Geralt — jak moc» y jest ten wasz argument?
Fenn spojrzał na Codringhera, potem na wiedźmina.-
— Niezbyt mocny — przyznał. - Cirilla to ciągle Calanthe, choć nieco rozcieńczona. W normalnych krajach może i odsunięto by ją od tronu, ale warunki nie są normalne. Krew Lwicy ma znaczenie polityczne…
— Krew… — Geralt potarł czoło. - Co to znaczy Dziecko Starszej Krwi, Codringher?
— Nie rozumiem. Czy ktoś, mówiąc o Cirilli, używał takiego miana?
— Tak.
— Kto?
— Nieważne kto. Co to znaczy?
— Luned aep Hen Ichaer — powiedział nagle Fenn, odjeżdżając od pulpitu. - Dosłownie to nie byłoby Dziecko, ale Córka Starszej Krwi. Hmmm… Starsza Krew… Spotkałem się z tym określeniem. Nie pamiętam dokładnie… Chyba chodzi o jakieś elfie przepowiednie. W niektórych wersjach tekstu wróżby Itliny, tych starszych, są, jak mi się zdaje, wzmianki o Starszej Krwi Elfów, czyli Aen Hen Ichaer. Ale my tu nie mamy pełnego tekstu tej Trzeba by zwrócić się do elfów…
— Zostawmy to — przerwał zimno Codringher. - Nie za wiele zagadnień naraz, Fenn, nie za wiele srok za ogon, nie za wiele przepowiedni i tajemnic. Dziękujemy ci na razie. Bywaj, owocnej pracy. Geralt, pozwól. Wróćmy do kantoru.
— Za mało, prawda? — upewnił się wiedźmin, gdy tylko wrócili i zasiedli w fotelach, adwokat za biurkiem, on naprzeciw. - Za niskie honorarium, tak?
Codringher podniósł z blatu biurka metalowy przedmiot w kształcie gwiazdy i kilkakrotnie obrócił go w palcach.
— Za niskie, Geralt. Kopanie w elfich przepowiedniach to dla mnie diabelne obciążenie, strata czasu i środków. Konieczność szukania dojść do elfów, bo oprócz nich nikt nie jest w stanie pojąć ich zapisów. Elfie manuskrypty to w większości przypadków jakaś pokrętna symbolika, akrostychy, czasami wręcz szyfry. Starsza Mowa jest zawsze co najmniej dwuznaczna, a zapisana może mieć i dziesięć znaczeń. Elfy nigdy nie były skłonne pomagać komuś, kto chciał rozgryzać ich przepowiednie. A w dzisiejszych czasach, gdy po lasach trwa krwawa wojna z Wiewiórkami, gdy dochodzi do pogromów, niebezpiecznie jest zbliżać się do nich. Podwójnie niebezpiecznie. Elfy mogą wziąć za prowokatora, ludzie mogą oskarżyć o zdradę…
— Ile, Codringher?
Adwokat milczał przez chwilę, bezustannie bawiąc się metalową gwiazdą.
— Dziesięć procent — powiedział wreszcie.
— Dziesięć procent od czego?
— Nie drwij ze mnie, wiedźminie. Sprawa robi się poważna. Zaczyna być coraz mniej jasne, o co tu chodzi, a gdy nie wiadomo, o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze. Milszy mi tedy procent niż zwykłe honorarium. Dasz mi dziesięć procent od tego, co sam będziesz z tego miał, pomniejszone o już zapłaconą sumę. Spisujemy umowę?
— Nie. Nie chcę cię narażać na straty. Dziesięć procent od zera daje zero, Codringher. Ja, mój drogi kolego, nie będę nic z tego miał.
— Powtarzam, nie drwij ze mnie. Nie wierzę, żebyś nie działał dla zysku. Nie wierzę, żeby nie kryły się za tym…
— Mało mnie obchodzi, w co wierzysz. Nie będzie żadnej umowy. I żadnych procentów. Określ wysokość honorarium za zebranie informacji.
— Każdego innego — zakasłał Codringher — wyrzuciłbym za drzwi, pewnym będąc, że próbuje mnie wykiwać. Ale do ciebie, anachroniczny wiedźminie, dziwnie jakoś pasuje szlachetna i naiwna bezinteresowność. To w twoim stylu, to wspaniale i patetycznie staromodne… dać się zabić za darmo…
— Nie traćmy czasu. Ile, Codringher?
— Drugie tyle. Razem pięćset.
- Żałuję — Geralt pokręcił głową — ale nie stać mnie na taką sumę. Przynajmniej nie w tej chwili.
— Ponawiam propozycję, którą już ci kiedyś złożyłem, na początku naszej znajomości — powiedział wolno adwokat, wciąż bawiąc się gwiazdą. - Przyjmij pracę u mnie, a będzie cię stać. Na informacje i na inne luksusy.
— Nie, Codringher.
— Dlaczego?
— Nie zrozumiesz.
— Tym razem ranisz nie moje serce, lecz dumę zawodową. Bo pochlebiam sobie mniemając, że z reguły wszystko rozumiem. U podstaw naszych zawodów leży skurwysyństwo, ale ty jednak ciągle wolisz anachroniczne od nowoczesnego.
Wiedźmin uśmiechnął się.
— Brawo.
Codringher znowu zaniósł się kaszlem, otarł wargi, spojrzał na chustkę, potem podniósł żółtozielone oczy.
— Zapuściłeś żurawia w listę magiczek i magików, która leżała na pulpicie? W spis potencjalnych mocodawców Rience'a?
— Zapuściłem.
— Nie dam ci tej listy, dopóki nie sprawdzę dokładnie. Nie sugeruj się tym, co podpatrzyłeś. Jaskier powiedział mi, że Filippa Eilhart prawdopodobnie wie, kto stoi za Rience'em, ale tobie poskąpiła tej wiedzy. Filippa nie ochraniałaby byle pętaka. Za tym draniem stoi więc jakaś ważna figura.
Wiedźmin milczał.
— Strzeż się, Geralt. Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie. Ktoś prowadzi z tobą grę. Ktoś dokładnie przewiduje twoje ruchy, ktoś nimi wręcz kieruje. Nie daj się ponieść arogancji i zadufaniu. Ten, kto z tobą igra, to nie strzyga i nie wilkołak. To nie bracia Micheletowie. To nawet nie Rience. Dziecko Starszej Krwi, cholera. Jakby mało było tronu Cintry, czarodziejów, królów i Nilfgaardu, jeszcze na dodatek elfy. Przerwij tę grę, wiedźminie, wyłącz się z niej. Pokrzyżuj plany, robiąc to, czego nikt się nie spodziewa. Zerwij ten szalony związek, nie pozwól, by kojarzono cię z Cirillą. Zostaw ją Yennefer, a sam wracaj do Kaer Morhen i nie wystawiaj stamtąd nosa. Zaszyj się w górach, a ja poszperam w elfich manuskryptach, spokojnie, bez pośpiechu, dokładnie. A gdy już będę miał informacje o Dziecku Starszej Krwi, gdy będę znał imię zaangażowanego w to czarodzieja, ty zdążysz zebrać pieniądze i dokonamy wymiany.