— Ja nie mogę czekać. Dziewczyna jest w niebezpieczeństwie.
— To prawda. Ale jest mi wiadome, że ciebie uważa się za przeszkodę na drodze do niej. Za przeszkodę, którą należy bezwzględnie usunąć. W związku z tym to ty jesteś w niebezpieczeństwie. Wezmą się za dziewczynę dopiero wtedy, gdy wykończą ciebie.
— Lub wtedy, gdy przerwę grę, usunę się i zaszyję w Kaer Morhen. Za dużo ci zapłaciłem, Codringher, byś udzielał mi takich rad.
Adwokat obrócił w palcach stalową gwiazdę.
— Za kwotę, którą dziś mi zapłaciłeś, działam aktywnie już od jakiegoś czasu, wiedźminie — powiedział, powstrzymując kaszel. - Rada, której ci udzielani, jest przemyślana. Zaszyj się w Kaer Morhen, zniknij. A wówczas ci, którzy szukają Cirilli, dostaną ją.
Geralt zmrużył oczy i uśmiechnął się. Codringher nie zbladł.
— Ja wiem, co mówię — podjął, wytrzymując spojrzenie i uśmiech. - Prześladowcy twojej Ciri znajdą ją i zrobią z nią, co zechcą. A tymczasem i ona, i ty będziecie bezpieczni.
— Wyjaśnij, proszę. W miarę szybko.
— Znalazłem pewną dziewczynę. Szlachciankę z Cintry, sierotę wojenną. Przeszła przez obozy dla uchodźców, aktualnie mierzy łokciem i kroi tkaniny, przygarnięta przez sukiennika z Brugge. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Prócz jednego. Jest dość podobna do wizerunku z pewnej miniatury przedstawiającej Lwiątko z Cintry… Chcesz zobaczyć jej portrecik?
— Nie, Codringher. Nie chcę. I nie zgadzam się na takie rozwiązanie.
— Geralt — adwokat przymknął powieki — co tobą kieruje? Jeśli chcesz ocalić tę twoją Ciri… Wydaje mi się, że nie stać cię teraz na luksus pogardy. Nie, źle się wyraziłem. Nie stać cię na luksus pogardzania pogardą. Nadchodzi czas pogardy, kolego wiedźminie, czas wielkiej, bezbrzeżnej pogardy. Musisz się dopasować. To, co ci proponuję, to prosta alternatywa. Ktoś umrze, żeby żyć mógł ktoś. Ktoś, kogo kochasz, ocaleje. Umrze inna dziewczynka, której nie znasz, której nigdy nie widziałeś…
— Którą mogę pogardzać? - przerwał wiedźmin. - Mam za to, co kocham, zapłacić pogardą dla samego siebie? Nie, Codringher. Zostaw tamto dziecko w spokoju, niech nadal mierzy sukno łokciem. Jej portrecik zniszcz. Spal. A za moje dwieście pięćdziesiąt ciężko zarobionych koron, które wrzuciłeś do szuflady, daj mi coś innego. Informację. Yennefer i Ciri opuściły Ellander. Jestem pewien, że o tym wiesz. Jestem pewien, że wiesz, dokąd zmierzają. Jestem pewien, że wiesz, czy ktoś podąża ich tropem.
Codringher pobębnił palcami po stole, zakasłał.
— Wilk, niepomny na przestrogi, chce polować nadal — stwierdził. - Nie widzi, że to na niego polują, że lezie prosto między flądry zastawione przez prawdziwego łowcę.
— Nie bądź banalny. Bądź konkretny.
— Skoro sobie życzysz. Nietrudno się domyślić, że Yennefer jedzie na zjazd czarodziejów, zwołany na początek lipca do Garstangu na wyspie Thanedd. Sprytnie kluczy i nie posługuje się magią, trudno więc ją namierzyć. Tydzień temu była w jeszcze w Ellander, obliczyłem, że za trzy, cztery dni dotrze do miasta Gors Velen, z którego na Thanedd jeden krok. Jadąc do Gors Velen, musi przejechać przez osadę Anchor. Wyruszając natychmiast, masz szansę przechwycić tych, którzy jadą za nią. Bo jadą za nią.
— Mam nadzieję — Geralt uśmiechnął się paskudnie — że to nie jacyś królewscy agenci?
— Nie — powiedział adwokat, patrząc na metalową gwiazdę, którą się bawił. - To nie agenci. Ale też nie jest to Rience, który jest mądrzejszy od ciebie, bo po drace z Micheletami utaił się w jakiejś dziurze i nie wysuwa stamtąd nosa. Za Yennefer jedzie trzech najemnych zbirów.
— Domniemywani, że ich znasz?
— Ja wszystkich znam. I dlatego coś ci zaproponuję: zostaw ich w spokoju. Nie jedź do Anchor. A ja wykorzystam posiadane znajomości i koneksje. Spróbuję podkupić zbirów i odwrócić kontrakt. Innymi słowy, napuszczę ich na Rience'a. Jeśli się uda…
Urwał nagle, zamachnął się silnie. Stalowa gwiazda zawyła w locie i z hukiem wyrżnęła w portret, prosto w czoło Codringhera seniora, dziurawiąc płótno i wbijając się w ścianę prawie do połowy.
— Dobre, co? — uśmiechnął się szeroko adwokat. - To się nazywa orion. Zamorski wynalazek. Ćwiczę od miesiąca, trafiam już bez pudła. Może się przydać. Na trzydzieści stóp ta gwiazdeczka jest niezawodna i zabójcza, a ukryć ją można w rękawicy lub za wstążką kapelusza. Od roku oriony są na wyposażeniu nilfgaardzkich służb specjalnych. Ha, ha, jeśli Rience szpieguje dla Nilfgaardu, to będzie zabawne, gdy znajdą go z orionem w skroni… Co ty na to?
— Nic. To twoja sprawa. Dwieście pięćdziesiąt koron leży w twojej szufladzie.
— Jasne — kiwnął głową Codringher. - Traktuję twoje słowa jako daną mi wolną rękę. Pomilczmy chwilę, Geralt. Uczcijmy rychłą śmierć pana Rience'a minutą milczenia. Dlaczego się krzywisz, u diabła? Nie masz szacunku dla majestatu śmierci?
— Mam. Zbyt duży, by spokojnie słuchać drwiących z niej idiotów. Czy ty myślałeś kiedyś o własnej śmierci, Codringher?
Adwokat zakasłał ciężko, długo patrzył na chustkę, którą zasłaniał usta. Potem podniósł oczy.
— Owszem — powiedział cicho. - Myślałem. I to intensywnie. Ale nic ci do moich myśli, wiedźminie. Pojedziesz do Anchor?
— Pojadę.
— Ralf Blunden, zwany Profesorem. Heimo Kantor. Krótki Yaxa. Mówią ci coś te imiona?
— Nie.
— Wszyscy trzej są nieźli na miecze. Lepsi od Micheletów. Sugerowałbym więc pewniejszą, dalekosiężną broń. Na przykład te nilfgaardzkie gwiazdki. Chcesz, sprzedam ci kilka sztuk. Mam tego dużo.
— Nie kupię. To niepraktyczne. Hałasuje w locie.
— Gwizd działa psychologicznie. Potrafi sparaliżować ofiarę strachem.
— Możliwe. Ale może i ostrzec. Ja zdążyłbym się przed tym uchylić.
— Gdybyś widział, jak w ciebie rzucają, owszem. Wiem, że potrafisz uchylić się przed strzałą albo bełtem… Ale z tyłu…
— Z tyłu też.
— Gówno prawda.
— Załóżmy się — powiedział zimno Geralt. - Ja odwrócę się twarzą do podobizny twego taty idioty, a ty rzuć we mnie tym orionem. Trafisz mnie, wygrałeś. Nie trafisz, przegrałeś. Jeśli przegrasz, rozszyfrujesz elfie manuskrypty. Zdobędziesz informacje o Dziecku Starszej Krwi. Pilnie. I na kredyt.
— A jeśli wygram?
— Również zdobędziesz te informacje i udostępnisz je Yennefer. Ona zapłaci. Nie będziesz pokrzywdzony. Codringher otworzył szufladę i wyciągnął drugi orion.
— Liczysz na to, że nie przyjmę zakładu — stwierdził, nie zapytał.
— Nie — uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem pewien, że go przyjmiesz.
— Ryzykant z ciebie. Zapomniałeś? Ja nie miewam skrupułów.
— Nie zapomniałem. Nadchodzi wszak czas pogardy, a ty idziesz z postępem i duchem czasu. Ale ja wziąłem sobie do serca zarzuty anachronicznej naiwności i tym razem zaryzykuję nie bez nadziei na zysk. Jakże więc? Zakład stoi?
— Stoi — Codringher ujął stalową gwiazdę za jedno z ramion i wstał. - Ciekawość zawsze brała u mnie górę nad rozsądkiem, nie wspominając o bezzasadnym miłosierdziu. Odwróć się.
Wiedźmin odwrócił się. Spojrzał na gęsto podziurawione oblicze na portrecie i na utkwiony w nim orion. A potem zamknął oczy.
Gwiazda zawyła i huknęła w ścianę cztery cale od ramy portretu.
— Jasna cholera! — wrzasnął Codringher. - Nawet nie drgnąłeś, ty sukinsynu!
Geralt odwrócił się i uśmiechnął. Niezwykle paskudnie.
— A po co miałem drgać? Słyszałem, że rzucasz tak, by nie trafić.
W zajeździe było pusto. W kącie, na ławie, siedziała młoda kobieta z podkrążonymi oczami. Odwrócona wstydliwie bokiem, karmiła piersią dziecko. Barczysty chłop, może mąż, drzemał obok, oparty plecami o ścianę. W cieniu za piecem siedział jeszcze ktoś, kogo Aplegatt nie widział wyraźnie w mroku izby.
Gospodarz podniósł głowę, zobaczył Aplegatta, dostrzegł jego ubiór i blachę z herbem Aedirn na piersi, momentalnie spochmurniał. Aplegatt był przyzwyczajony do takich powitań. Był gońcem królewskim, przysługiwało mu bezwzględne prawo podwody. Królewskie dekrety były wyraźne — goniec miał prawo w każdym mieście, w każdej wsi, w każdym zajeździe i w każdym obejściu zażądać świeżego konia — i biada takiemu, który by odmówił. Rzecz jasna, goniec zostawiał własnego wierzchowca, a nowego brał za pokwitowaniem — właściciel mógł zwrócić się do starosty i otrzymać rekompensatę. Ale różnie z tym bywało. Dlatego na gońca patrzono zawsze z niechęcią i obawą — zażąda czy nie zażąda? Zabierze na zatracenie naszego Złotka? Naszą wykarmioną od źrebaka Kraskę? Naszego wypieszczonego Wronka? Aplegatt widywał już rozszlochane dzieciaki, uczepione siodłanego, wyprowadzanego ze stajni ulubieńca i towarzysza zabaw, niejeden raz patrzył w twarze dorosłych, pobladłe w poczuciu niesprawiedliwości i bezsiły.
- Świeżego konia mi nie trza — powiedział szorstko. Zdawało mu się, że gospodarz odetchnął z ulgą.
— Zjem jeno, bom zgłodniał na szlaku — dodał goniec. - Jest co w garnku?
— Polewki nieco zostało, wraz podam, siednijcie. Zanocujecie? Zmierzcha już.
Aplegatt zastanowił się. Przed dwoma dniami spotkał się z Hansomem, znajomym gońcem, i zgodnie z rozkazem wymienił poselstwa. Hansom przejął listy i posłanie dla króla Demawenda, pocwałował przez Temerię i Mahakam do Yengerbergu. Aplegatt zaś, przejąwszy pocztę dla króla Vizimira z Redanii, pojechał w kierunku Oxenfurtu i Tretogoru. Miał do przebycia ponad trzysta mil.
— Zjem i pojadę — zdecydował. - Miesiąc w pełni, a gościniec równy.
— Wasza wola.
Zupa, którą mu podano, była cienka i bez smaku, ale goniec nie zważał na takie drobiazgi. Smakował w domu, żoniną kuchnię, na szlaku jadł, co się trafiło. Siorbał wolno, niezgrabnie dzierżąc łyżkę w palcach zgrabiałych od trzymania wodzy.
Kot, drzemiący na przypiecku, uniósł nagle głowę, za-syczał.
— Goniec królewski?
Aplegatt drgnął. Pytanie zadał ten siedzący w cieniu, z którego teraz wyszedł, stając obok gońca. Miał włosy białe jak mleko, ściągnięte na czole skórzaną opaską, czarną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami i- wysokie buty. Nad prawym ramieniem połyskiwała mu kulista głowica przerzuconego przez plecy miecza.