Joanna Chmielewska
Złota mucha
Wszystkie trzy tragedie rozegrały się w tym samym miejscu i zapewne tego samego dnia. Dzień musiał być piękny, słoneczny, upalny, taki w którym drzewa pocą się z gorąca. Pociły się też w tym tropikalnym upale właściwą sobie substancją: żywicą.
Rosły owe sosny jakoś rozmaicie, nie tylko w wodzie i nie tylko na suchym gruncie, albo może z wody wyrastały kwiaty, wabiące barwą i wonią, bo na jednym pożywiał się motyl. Składał i rozkładał ogromne, kolorowe skrzydła, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, i właśnie w momencie, kiedy je rozłożył, z góry spłynęła kropla. Kapnęła tuż obok, wielka i ciężka, nie zahaczyła porządnie ani motyla, ani kwiatka, zaledwie musnęła całą grupę, ale to wystarczyło, żeby z wnętrza roślinki i ze skrzydła motyla podniósł się obłok pyłu. Mała, gęsta chmurka, którą zgarnęła następna spadająca kropla. Trafiła w nią, skupiła mikroskopijne drobiny i razem z tym pyłkiem dołączyła do poprzedniej. Kwiatek wytrzymał, ale motyl zginął, bo bez pyłku na skrzydłach motyl żyć nie może.
Woda musiała tam być, skoro nieźle wyrośnięty narybek lęgnął się z ikry. Ktoś zawsze pozostaje ostatni i ta ostatnia rybka nie zdążyła. Liczne rodzeństwo odpłynęło, a ona została, jeszcze z jajeczkiem na ogonku, dognana tonącymi w wodzie gęstymi, potężnymi kroplami.
Wielka, złota mucha usiadła dla odpoczynku na odstającym kawałeczku kory u podnóża drzewa. Rozpostarła lśniące skrzydełka, czyściła je, z lubością rozkładała do słońca, poruszała nóżkami i kręciła łebkiem. Nie widziała swojego nieszczęścia, które spływało z góry, rosnąc stopniowo jak lawina. Krople żywicy połączyły się w strumień, zatrzymały na moment na drobnej nierówności, po czym spadły razem, całym ciężarem. Prosto na nią. Mucha nie zdołała uczynić nic, zamarła, unieruchomiona lepką substancją, która otoczyła ją dookoła. I tak zdechła w tej nieruchomości, nie mając najmniejszego pojęcia, że dzięki katastrofie zachowa na wieki swoją urodę i zyska nieśmiertelność. Nie mogła także wiedzieć, iż w całe wieki później istoty podobno wyższego rzędu, które na razie jeszcze nie zdążyły się pojawić na młodej i pięknej Ziemi, będą się dla niej i przez nią zabijać…
Minęło przeszło dwadzieścia milionów lat.
Zima akurat trzymała rzetelna i morze zamarzło aż po Szwecję. Po twardej skorupie lodu można było dojść do horyzontu i chyba nawet kawałek dalej, o ile wcześniej nie złamało się nogi na bryłach, rozpadlinach, dziurach, bałwanach śnieżnych, stwardniałych na granit, i wszelkich innych nierównościach. Wzdłuż brzegu leżały wały i góry lodowe na cztery metry wysokie, w pełni godne okolic polarnych, bardziej to wyglądało na biegun północny niż na Mierzeję Wiślaną. Ogólna sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.
Mróz trzymał, ale słońce przyświecało i nawet próbowało grzać, uwzględniając fakt, że nadszedł początek marca i zima szalała bezprawnie. Wysilało się do tego stopnia, że gdzieniegdzie, po lądowej stronie wału, od południa, roztapiało odrobinę wierzchnią skorupę zamarzniętej w grudniu wody. Dawało się tę skorupę niekiedy rozbić, a pod nią leżały śmieci bursztynowe.
– Był wyrzut, akurat jak te mrozy złapały – powiedział do mnie smętnie Waldemar. – Wielki sztorm i zaraz potem, ledwo ucichło i morze zaczęło siadać, przyszedł mróz. W jedną noc zamarzło i do tej pory trzyma, sama pani widzi.
– Przecież już marzec, powinno się ruszyć – odparłam z takim oburzeniem, jakby to on nie dopełniał obowiązku ruszenia.
– Ano, powinno. Ale najpierw ruszy Zalew. Jakby zaczął, usłyszymy. Postrzela.
Ożywiłam się.
– Jest nadzieja?
Waldemar z powątpiewaniem popatrzył w kuchenne okno, które wychodziło na południe.
– Nadziei to nie ma, ale już bym samochodem do Tolkmicka nie jechał.
Ożywiłam się bardziej.
– Jak pan by nie jechał, znaczy, lada chwila pokaże się woda…
Jeśli ktokolwiek mógłby się jeszcze wygłupić z jazdą samochodem przez coraz słabiej zamarznięty Zalew, ryzykantem bez wątpienia byłby Waldemar. Przy grubym lodzie jeździli wszyscy czym popadło, motorami, dżipami, samochodami osobowymi, nawet ciężarówkami. Do Tolkmicka i Fromborka było w ten sposób znacznie bliżej niż okrężną drogą lądową, jechało się kwadrans, zamiast półtorej godziny, do Elbląga również Zalew skracał drogę. Mieli już bez mała wyjeżdżoną autostradę, dowcipkowali sobie, kręcąc się na lodzie, skakali przez zamarznięte wały, robili zawody i konkursy, a Waldemar od wczesnej młodości w tych szataństwach celował. Kiedy jednakże lód cieniał, nikt się już tam nie pchał. Z pewnością Waldemar jechał tą trasą ostatni.
W dwa dni później owszem, na Zalewie strzeliło parę razy, cała płaszczyzna zaczęła zmieniać kolor, biel gdzieś znikła, zostały tylko pagórkowate kry, jakby lodowe piramidki na szaroniebieskiej tafli, a między nimi pojawiły się wyraźnie widoczne szczeliny. Woda zaczęła chlupać, w porcie zaroiło się przy łodziach, morze jednak wciąż trwało w nie zmienionej postaci.
Tęsknym okiem patrzyłam na ten podbiegunowy krajobraz, włócząc się po brzegu z niejakim wysiłkiem i z ciężkim sercem, bo właśnie świeżutko straciłam wymarzonego mężczyznę, zdaje się, że bezpowrotnie. Przyjechałam tu, żeby się pocieszyć, z nadzieją odzyskania jakiej takiej równowagi uczuciowej. Nic mi nie robiło lepiej niż morze, chwilowo jednak morze było niepodobne do siebie, błąkałam się zatem codziennie po zlodowaciałych górach i wądołach, czekając na jego powrót do właściwej postaci, aż do chwili kiedy wpadłam nogą w lodową rozpadlinę i zgniotłam kostkę w stopie. Posyczałam chwilę, wypowiadając wiele słów, dawnymi czasy źle widzianych w druku, i zbuntowałam się. Dosyć tej sercowej terapii, nie idę jutro na plażę, zrobię sobie ulgowy dzień.
Do podejmowania głupich postanowień zawsze miałam szczęście.
Wstałam później i w sposób rozlazły, bez żadnego pośpiechu, przystosowałam się do życia. Zdaje się, że nawet zjadłam śniadanie. Po czym ubrałam się byle jak i poszłam do sklepu.
Kiedy wróciłam gdzieś koło godziny pierwszej, torba z zakupami omal nie wyleciała mi z rąk. Myślałam przez chwilę, że źle słyszę albo nie rozumiem po polsku. Waldemar wisiał na słuchawce i gorączkowo zwoływał braci na bursztyn.
U podnóża schodów stał jego syn, Mieszko, młodzieniec znany mi prawie od chwili urodzenia.
– Mieszko, co się dzieje? – spytałam niespokojnie. – Jest bursztyn? Skąd? Przecież zamarznięte po horyzont!
– E tam, woda aż do Szwecji – odparł Mieszko, też przejęty, tyle że raczej teoretycznie, bo w wieku dwunastu lat jeszcze nie był dopuszczany do kombinezonu i siatki. – Kra, ale bursztyn idzie.
Nie powiedziałam już nic więcej. Wniosło mnie na górę. Zakupy gdzieś wepchnęłam, zapewne pod fotel, żeby mi się nie plątały pod nogami, jedną ręką wkładałam dodatkowy sweter, drugą wciągałam grubsze rajstopy. Ciepłe majtki usiłowałam włożyć na długie gumiaki, zapomniałam o szaliku, w jednej skarpetce, z czapką w ręku, z siatką przewieszoną przez plecy, macając się po kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek, jak oszalała wypadłam z domu i popędziłam w las, pod piaszczystą górę. Przedarłam się przez zarośla, gdzieś przede mną mignął niski cień, jeden, za nim drugi. Dziki. Przez całą tę zimę mocno wygłodniałe. A tam, w nosie mam dziki, niech mi teraz nie zawracają głowy…
Nad morzem była już jedna trzecia ludności Piasków. Waldemar z braćmi ciągnął śmieci kawałek dalej, na lewo, miałam do nich ze dwieście metrów. Przebyłam tę odległość nie wiadomo kiedy.
Zaczęli już wytrząsać na brzeg wielkie, czarne góry. Chlupoczące morze odkryło trochę śmieci zeszłorocznych, bezpańskich. Jednym rzutem oka zorientowałam się, że na długich gumiakach mogę się powiesić, zamarznięty i obmywany wodą brzeg zmienił ukształtowanie, musiałabym się zanurzyć do pasa, tak samo jak oni, żeby sięgnąć siatką upragnionego śmietnika, dostępne mi było tylko to co na brzegu i przy samym brzegu. Dobre i tyle, dla mnie bogactwo.