Nie pisane, ale granitowe przestrzegane prawo głosiło, że wywleczona na brzeg kupa bursztynowych śmieci należy do tego, kto ją wywlókł, tak długo, aż przez właściciela zostanie przegrzebana. Później stanowi własność publiczną i może w niej grzebać, kto chce. Oczywiste było, że w takiej sytuacji, w obliczu nagłego odmrożenia bursztynowego eldorado, ci wszyscy rybacy z siatkami i w gumowych kombinezonach biorą tylko to, co największe i najpiękniejsze. Średni chłam darują sobie, albo zgoła przeoczą, i kichając nań, pchają się po następne zdobycze.
Wiatru się prawie nie czuło. Jasne, gdyby wiał silny wiatr, nie byłoby bursztynu, bo wzburzone morze śmieci rozprasza, a nie wyrzuca. Za to na łagodnej fali kołysały się potężne, połamane, grube kry, schodzące się ze sobą, walące o siebie nawzajem, rozpływające się na chwilę i odsłaniające następny zwał, przetykany skarbami. Sięgnąć siatką, zdążyć go złapać, zanim zamknie się nad nim lodowa pokrywa…
Zdrętwiałam na moment widząc, jak dwóch braci Waldemara z całej siły odpycha walące się na niego wielkie i grube tafle, zdolne bez trudu przeciąć go w połowie. Jedna go rąbnęła, drugą zdołali zatrzymać. Waldemar, w wodzie prawie do piersi, ustał jakoś na nogach, nie zważając na ataki morza, wetknął siatkę pod odepchniętą krę, zagarnął drugi raz, siatkę miał już pełną, musiał wyjść na brzeg. Zamachnął się tym czterdziestokilowym ciężarem, wysypał górę tuż obok poprzedniej.
– Coś tam jest – zawyrokował pozornie obojętnie i nie dotykając wielkiej, miodowej bryły, błyskającej spod czarnych patyków, wlazł do wody z powrotem.
W gumiakach zaledwie do bioder, pozbawiona możliwości pełnego działania, współpracowałam z psem. Nad kupą jednego z braci Waldemara, już przegrzebaną, siedział jego collie, z którym byłam zaprzyjaźniona. Ja szukałam bursztynu, a on bałtyckich krewetek.
– Weź tę mordę – zażądałam nerwowo, odpychając psi pysk. – Twój pan jest ślepa komenda albo ma zbyt wielkie wymagania. Masz tu robala, zeżryj, proszę bardzo… Czekaj, tamto dla mnie!
Pies rozgrzebywał kupę łapami, co mi w pełni odpowiadało. Podsuwałam mu krewetki, wybierając spod pyska bursztynowe bryłki. Jasne, że nie takie, jakie oni wyciągali dla siebie, ale też niezłe. Działaliśmy w doskonałej symbiozie.
Za następnym nawrotem Waldemar wypluł duży bursztynowy placek trzymany w ustach, bo w siatce już mu się nie mieścił.
– Pani mi wyjmie z kieszeni reklamówkę – poprosił, lekko poszczekując zębami. – Tu mam, u góry…
Zgrabiałymi palcami w kompletnie mokrych rękawiczkach sięgnęłam mu do kieszeni na piersiach i wygrzebałam foliową torbę. Rozłożyłam ją nawet. Waldemar wytrząsnął siatkę i od razu zaczął wrzucać do torby znaleziska. Wbrew wszystkiemu, wiedziona elementarnym poczuciem sprawiedliwości, prawie mu nie zazdrościłam. Niech też tam wejdę, proszę bardzo, wtedy to będzie moje, a na razie ja jestem mokra zaledwie do pasa, a on po czubek głowy…
Szaleństwo gwizdało w powietrzu od granicy po Stegnę. Morze rozmarzło nagle w ciągu jednej nocy, bez wiatru i sztormu, oddając to, co zgromadziło przy ostatnim, zimowym huraganie. Burzliwa jesień ruszyła jakieś złoża, które podeszły do brzegu razem z mrozem i dopiero teraz dały się wyciągnąć. Skraj wody był dosłownie zapchany śmieciami, wszystkie miejscowości miały swój przydział i cała ludność miotała się po plaży, wciąż jeszcze zlodowaciałej.
W emocji wlazłam za głęboko i odrobina lodu wpadła mi do buta razem z wodą. Prawie dech mi zaparło. Podskakując na jednej nodze, podsunęłam się aż pod wał lodowy, żeby się mieć o co wesprzeć plecami, najświęciej przekonana, że tę poszkodowaną nogę mam oderżniętą w połowie. Koniec, nie posiadam jednej nogi. Z szalonym wysiłkiem zdjęłam gumiak, bałam się spojrzeć na te pozostałe pół golenia, bo, Jezus Mario, widok to powinien być potworny, ale trudno, musiałam zdobyć się na męstwo…
Jednak nie, noga nie była oderżnięta. Mokra, owszem, ale cała. To tylko ten kawałek lodu oparł się na kości i stworzył owo cudowne wrażenie. Odetchnęłam lżej, wytrząsnęłam go z gumiaka, ubrałam się w obuwie z jeszcze większym wysiłkiem i, wbrew obawom, w całości poszłam dalej. A trzeba przyznać, że przeżyłam chwilę rzetelnej paniki…
Ciemność wygnała ludzi z plaży, ale następny dzień wcale nie okazał się dużo gorszy. W Piaskach od rana na brzegu znajdowali się już wszyscy mieszkańcy. Z grzeczności pozostawiłam im bliskie tereny i udałam się ku zachodowi, uznawszy, iż dla nich to jest podstawa egzystencji, a dla mnie zaledwie dzika namiętność, po czym moja uprzejmość została wynagrodzona. Niekoniecznie łatwo, ale jednak.
Na plaży, nad samą wodą, pokazał się już wąski pasek piasku. Morze gdzieniegdzie zaczynało sypać łachy. Za jedną z tych łach ujrzałam śmietnisko bursztynowe, z chciwości zapewne nie myślałam nic, podeszłam od niewłaściwej strony i wpadłam w ruchomą wydmę powyżej kolana. Gdybym miała krótkie gumiaki, wróciłabym do domu boso, na szczęście te dłuższe, do bioder, były zarazem do mnie przypasane. Mimo wybuchu śmiertelnej grozy, rany boskie, bagno, wciągnie mnie jak głupkowatą krowę, w dodatku pod wodę, a lodowate to wszystko, miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie spróbowałam się podeprzeć drugą nogą. Leżąc na zapadającym się pode mną podłożu, ostrożnie i powoli zdołałam wyciągnąć nogę razem z obuwiem, przeczołgałam się na stały grunt i dopiero wtedy się podniosłam. Nie było mi zimno, przeciwnie, spociłam się z wrażenia. Sięgnęłam siatką od strony brzegu i znalazłam w tych śmieciach dwadzieścia dużych bursztynów, takich na medaliony i na największe kawałki naszyjników. Szczęście roziskrzyło się we mnie niczym fajerwerk.
Kra telepała się ciągle, wiatru nadal nie było. Omal mnie szlag nie trafił, kiedy, wlazłszy na jedną lodową płytę, stwierdziłam, że nie ma siły, nie sięgnę siatką, a woda jest po pas. Musiałabym mieć na sobie kombinezon. Kontemplacja niedostępnej kupy śmieci omal mnie nie zawiodła aż do Szwecji, bo od widoku nie mogłam się oderwać, a kra odpływała.
Ale i tak uzbierałam prawie dwa i pół kilo w ciągu tych dwóch dni. Kilogram dziennie!
– Tak co parę lat się przytrafia – powiedział Waldemar, płucząc prysznicem nad wanną swoje zdobycze, porcjami wsypywane do durszlaka. – Miała pani szczęście, bo bywa, że nic nie ma. W zeszłym roku nie było, dopiero na jesieni poszło.
– No i było troszeczkę wcześniej – przypomniałam mu delikatnie.
Łypnął na mnie okiem jakoś dziwnie i nie podjął tematu. Albo może podjął go pośrednio.
– Podobno jeden chłopak znów znalazł coś nadzwyczajnego. Nikomu tego nie chciał pokazać. Nawet nie wiem, który to, ale trochę się domyślam.
– Inni się też domyślają?
– Chyba tak, bo już wczoraj było gadanie. Wykryje się, prędzej-później…
– Tak jak wtedy…?
– Niech pani wypluje to słowo…
Spadła na mnie nagle retrospekcja. Stojąc nad wanną w tej łazience i gapiąc się na durszlak w ręku Waldemara, oczyma duszy ujrzałam wydarzenia sprzed lat.
Wtedy, czyli troszeczkę wcześniej, a dokładnie, jak udało mi się wyliczyć, przeszło siedemnaście lat temu, wszystko zaczęło się niewinnie.
Przyjechałam do Krynicy Morskiej, wylazłam na wydmę przy porcie, popatrzyłam i oko mi zbielało. Przez moment nie wierzyłam w to, co widzę. Mimo późnej jesieni dzień był piękny, słoneczny, niebo bez chmurki, a godzina południowa.
Wzdłuż plaży, przy samym brzegu, ciągnęła się długa, złocista, lśniąca w słońcu smuga.
Wiedziałam doskonale, co to jest, ale trudno mi było pogodzić się z tak przeraźliwym szczęściem. Bursztyn znałam w postaci gotowych wyrobów albo maleńkich okruszków, którymi w Sopocie udawało mi się po tygodniu napełnić pudełko zapałek. Taka rozszalała obfitość jak tutaj nawet mi do głowy nie przyszła. Gapiłam się w osłupieniu i prawie z biciem serca, trwając w bezruchu niczym słup i pasąc oczy widokiem, a smuga lśniła i błyszczała kusząco.