– Panie Waldku, gdyby w ogóle istniały jakieś podejrzenia, prowadziliby śledztwo. Chociażby pytali, kto był wtedy na plaży i od kiedy. WOP patrzy.
Waldemar już zaczął jeść gorącą zupę, a Jadwiga postawiła na stole herbatę dla mnie i dla siebie.
– Oni to głównie patrzą, czy kto do łodzi nie wsiada – mruknął niewyraźnie. – Osobom obcym nie wolno wypływać na morze…
– I czy jaki wróg od Szwecji nie płynie – wtrąciła drwiąco Jadwiga.
– Prędzej od ruskich. Ale kto pani powiedział, że nie pytają? Pytają, jeszcze jak, tylko tak po cichu, bez krzyku. Mnie też pytali.
Poczułam się wręcz urażona.
– A mnie nie. Dlaczego? Ja też tam wtedy byłam.
– Pani była później i ja to sam zaświadczyłem. Przecież ja wiem, kiedy państwo wyszli. Tam nadlecieli ci z Leśniczówki, dwóch z Krynicy… Od nas też, na motorach zdążyli.
– Ten z ręką w gipsie na motorze nie jechał!
– Ten Lulek? Nie, on pierwszym autobusem do Leśniczówki podjechał i stamtąd przyszedł. Ale tego topielca już wcześniej znaleźli. Gdyby to kto inny tam leżał w wodzie, sam bym myślał, że to właśnie Florian go utopił, bo gorszego chciwca tu nie było i nie ma. On jeden do takiej rzeczy był zdolny…
Więcej się wtedy nie dowiedziałam. Z plaży wrócił ten mój, przyniósł trochę bursztynu, skarcił mnie, że jeszcze nie wypłukałam termosu, i zapowiedział, że jutro chce skoczyć do Krynicy, do sklepu i apteki. Proszę bardzo, mogliśmy skoczyć, jedenaście kilometrów dla samochodu nie majątek, a morze gładkie już, bez fali, powiewek ze wschodu ustabilizowany i nic nowego nie podejdzie.
Tak zawyrokował, a ja mu uwierzyłam, najgłupiej w świecie.
Przez ten skok do Krynicy omal mnie nie trafiła apopleksja.
Zostawiłam go między apteką a sklepem i podjechałam do stacji benzynowej, żeby przy okazji zatankować. Kiedy wróciłam, nie było go nigdzie. Rozglądałam się przez chwilę, objechałam dworzec autobusowy i przyległe ulice, zajrzałam do apteki i do sklepu, bez rezultatu. Gdzie, do diabła, mógł się podziać…?
Zrezygnowałam z działań aktywnych i zastosowałam się do zasady generalnej: tam czekać, gdzie się rozstaliśmy. Czekałam tak równo czterdzieści pięć minut. Przestałam się nawet rozglądać, coraz bardziej rozdrażniona, bo korciło mnie morze. Chciałam wyjrzeć na brzeg, popatrzeć, jak tam wygląda, przekonać się, co też może sprawić ten maleńki powiewek z południowego wschodu, taki łagodny, letni zefirek. Ssało mnie ku plaży coraz bardziej. Zamyśliłam się w końcu tak, że aż podskoczyłam, kiedy znienacka pojawił się przy mnie mój wymarzeniec. Bardzo zadowolony, wsiadł do samochodu, niczego nie wyjaśniając.
– Gdzieś ty się podział?! – jęknęłam, usiłując ukryć wściekłość. – Objechałam całą okolicę, w aptece cię nie było!
– Może wstąpiłem na pocztę…
– Było powiedzieć, że chcesz, samochodem szybciej!
– Może wcześniej nie miałem zamiaru…
Rozzłościłam się, uparłam i oznajmiłam, że zjeżdżamy do plaży. Dałam mu tylko wybór, Leśniczówka czy tam dalej, koło zatopionej barki?
– Nie mamy siatek – zauważył na to.
– A mówiłam, żeby zawsze wozić ze sobą!
– Były brudne i zasmołowane.
– No to co? Ja też jestem zasmołowana. A samochód i tak wygląda jak świńskie koryto, trochę smoły i piasku więcej już mu nie zaszkodzi!
Milczał tak potępiająco, że się nieco opamiętałam. Jego siatkę trzeba było wozić na zewnątrz, bo się nie mieściła w samochodzie, miała za długi drąg, musiał ją trzymać w ręku za otwartym oknem i pilnować zespolenia z bokiem samochodu, żebym nie zaczepiała wszystkiego po drodze. Nie było to zbyt wygodne i zdaje się, że wymagało dużej siły, a już z pewnością musiała od tego ręka drętwieć, poza tym wymagało wolniejszej jazdy. Z tym balastem do Krynicy i z powrotem…
– No dobrze, można wozić przynajmniej moją, ona jest krótsza!
– Kombinezonu też nie mam.
– Można wozić i kombinezon! Samochód nie protestuje!
– Był mokry…
Racjonalne argumenty rozzłościły mnie jeszcze bardziej. Nie pokłóciłam się z nim ostatecznie tylko dzięki temu, że już skręciłam na zjazd ku wydmom. Musiałam poświecić trochę uwagi jeździe terenowej.
Pokonując Mierzeję w poprzek, za każdym razem marzyłam o samochodzie pustynnym, z napędem na cztery koła, z podwoziem na wysokości metra, z biegiem terenowym, który żre trzydzieści litrów benzyny na sto kilometrów. Niechby żarł i sześćdziesiąt…! Cóż by to był za cudowny pojazd na te tereny… Niestety, spotykałam takie tylko na filmach.
Na widok plaży trafił mnie przeraźliwy szlag i pociemniało mi w oczach. Słusznie miałam jakieś przeczucia, morze odwaliło wielką robotę, linii brzegu nie zmieniło wcale, ale podsunęło całe kupy śmieci. Na piasek nie wyrzuciło nic, zbieranie można było sobie całkowicie darować, za to w wodzie, i to blisko, telepały się czarne placki, zwały i smugi. Na prawo i na lewo roiło się ludźmi, siatkarze wylegli z rodzinami, tłumy przegrzebywały wydobyte z morza góry. Należało tu przyjść od rana, teraz mogliśmy się wypchać morską trawą!
– Można wiedzieć, po jaką cholerę marnowaliśmy czas w Krynicy? – spytałam głosem jadowitej żmii, dławiącej się świeżo połkniętym jeżem.
Przypomniał mi na to uprzejmie, że musiał kupić lekarstwo w aptece. Lekarstwo, cholera… Twierdził, że cierpi na wątrobę, nie chciał jadać kotletów schabowych, smażonych na przypalonym tłuszczu, które mnie w najmniejszym stopniu nie szkodziły, jak ja mogę wzbraniać człowiekowi lekarstwa na wątrobę…? Można było wprawdzie pojechać później, przed czwartą, ranek zaś spędzić na plaży, wykorzystując urodzaj, ale nie ośmieliłam się już tego powiedzieć, bo i tak moje rozdrażnienie zniósł niezwykle cierpliwie. Zaproponowałam natomiast, żeby odpracować błąd, skoczyć do domu, zajmie to ledwo parę minut, zabrać oprzyrządowanie i ponownie wylecieć na plażę, bliżej portu, albo nawet iść do ruskich…
– Należało to zrobić od razu – odparł karcąco i znów trochę przestałam go wielbić. Nic jednakże nie mówiąc, ograniczyłam się do zgrzytania zębami.
I dopiero zdobycz Waldemara uświadomiła nam, ile zdołaliśmy stracić. Śledzia w dniu dzisiejszym zaniedbał dokładnie, za to bursztyn miał imponujący. Lśniąca góra zapełniała z czubem całą wielką miednicę, a oprócz tego miał kilka oddzielnych kawałków, które w upojeniu kładł na wagę. Największy ważył dwadzieścia dwa deka, pozostałe od czternastu do dwudziestu. Razem miał takich dziewięć.
– I zobaczą państwo, on tego nie sprzeda wcale – powiedziała potępiająco Jadwiga, zarazem zła i bardzo zadowolona. – Śledź by poszedł, a to…?
– A to nie więcej? – wytknął Waldemar.
– No i co z tego, że więcej? Bursztynem dachu nie pokryjemy!
– No dobrze już, dobrze, sprzedam. Ale nie teraz, bo wszyscy mają i spadnie w cenie. Trochę później, jak go nie będzie.
– Skąd wiesz, że nie będzie?
– Trzy lata nie było. W zeszłym roku się pokazał i w tym, bo jakieś złoże ruszyło. Drugie pewno tak zaraz nie ruszy.
– W skupie ceny są stałe – zauważył delikatnie ten mój.
– A kto by takie rzeczy sprzedawał w skupie? Oni tam mają głupie ceny, pierwszy gatunek to musi być czysty, a tu, niech pan popatrzy… O, pod światło. Tu jest gałązka czy patyk, czy coś, a koło tego komar! Widzi pan? A tu, z boku, dwie muchy! A w tym są bańki powietrza, proszę, to rzadka rzecz, prywatni za to płacą więcej…
Wydarłam im to z ręki i obejrzałam, niemal przytykając do żarówki. Wyglądały cudownie, muchy muchami i komar komarem, w doskonałym stanie zresztą, widać mu było skrzydełka i nogi, ale miały w sobie te bryły jakieś płaszczyzny i zygzaki, lśniące dodatkowym blaskiem, załamujące światło, kontrastujące kolorem, ciemnopomarańczowym i jaśniutko złotym. Ciężko było oko od tego oderwać. Zastanowiłam się, co by tu zrobić, żeby tej urody nie zniweczyć, przeciwnie, wyeksponować ją, ale nic nie wymyśliłam.
– Tego nachała widziałam – zawiadomiła z lekkim oporem Jadwiga. – Tego, jak mu tam, Baltazar…? To imię czy nazwisko?