– Nikt nie wie. Jest w Piaskach? On może zapłacić przyzwoicie nawet i teraz. No nie wiem, jakby się pokazał, może mu sprzedam… To ten właśnie, co wszędzie węszy i tak po cichu chciałby rządzić bursztynem…
We wczesnych godzinach wieczornych zeszłam na dół zrobić herbatę, bo od czasu do czasu bywałam dopuszczana do zajęć gospodarskich, i z sypialni gospodarzy usłyszałam głosy. Waldemar z kimś. Drzwi były półotwarte, zorientowałam się, że odbywa się tam targ bursztynowy, więc był to chyba ten Baltazar. Poczekałam na zagotowanie się wody i akurat kiedy opuszczałam kuchnię, tamci z sypialni też wyszli. Zatrzymałam się w drzwiach, żeby nie robić tłoku, i popatrzyłam na obcego faceta. Nic mnie nie obchodził, ale znalazł się przede mną, można powiedzieć, twarzą w twarz.
Znałam tę twarz.
Obaj wyszli z domu, Waldemar za gościem, a ja jeszcze stałam w tych kuchennych drzwiach, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy mogłam ją widzieć. Bo że widziałam, było pewne. I nie ostatnio, w czasie tego obecnego pobytu, tylko jakoś dawniej, kiedyś tam, widziałam go może nawet kilka razy. Kiedy to było? I gdzie? Czy nie tu właśnie…?
Wchodząc powoli po schodach, dręczyłam pamięć, albo może raczej pamięć dręczyła mnie. Twarz faceta stała mi w oczach. Kupiec bursztynowy… Nie miałam dotychczas do czynienia z kupcami bursztynowymi, jakoś mnie omijali, chociaż z pewnością bywali tu często. Nie błąkałam się po sklepach, nie znałam szlifierzy bursztynu ani producentów biżuterii, szał bursztynowy opętał mnie na dobre dopiero w ubiegłym roku. Jeśli zatem twarz słusznie kojarzy mi się z miejscem, jeśli istotnie pochodzi z dawniejszych czasów, musiałam ją widzieć w czasie pierwszego pobytu, kiedy jeszcze zaprzątał mnie świętej pamięci słodki piesek. Ale siedzieliśmy przecież w Krynicy, do Piasków przygnało nas ledwie parę razy… Może już wtedy facet kupował bursztyn, kręcił się między ludźmi i przypadkiem wpadł mi w oko…?
Nie mogłam go ściśle umiejscowić. Poza tym, wcale nie musiałam. Ale męczyła mnie ta twarz, tak jak słowo na końcu języka, i nie mogłam się od niej odczepić. Tylu ludzi przelotnie widziałam, dlaczego akurat tego jednego miałabym zapamiętać?
Dopadłam Waldemara wieczorem, kiedy jadł kolację. Mój wymarzeniec w łazience na górze robił sobie przepierkę. Uwielbiał zajęcia gospodarskie, szczególnie związane z wodą.
– Panie Waldku, to był ten Baltazar? Tu, dzisiaj, u pana? Handlował pan z nim.
– No i przehandlowałem trochę – wyznał bez oporu. – On rzeczywiście nieźle płaci. Prawdę mówiąc, nawet lepiej niż się spodziewałem. Podobno robi się jakaś moda na bursztyn, amerykańska polonia przyjeżdża i kupuje.
Amerykańską polonię chwilowo miałam w nosie.
– Wie pan, że ja go chyba znam. Mam na myśli, z widzenia. Gdzie ja go mogłam spotykać? I nie teraz, tylko dawniej. Cały czas mnie to męczy, nie mogę sobie przypomnieć. On już długo tak skupuje ten bursztyn?
– No, już ładne parę lat. Od czasu, jak gdzieś przepadł poprzedni kupiec. A pani tu nie była przypadkiem wcześniej? Oj, chyba pani była, bo od pierwszej chwili tak mi się wydawało, że panią już gdzieś widziałem.
– Tylko niech pan się teraz nie zacznie męczyć, ja panu zaraz powiem, kiedy pan mógł mnie widzieć i gdzie, proszę bardzo. Pan tu przecież mieszka od urodzenia?
– Zgadza się, od urodzenia. Ojciec zaraz po wojnie tu się osiedlił.
– No to sześć lat temu pan też tu był. Nawet mi wychodzi sześć i pół. I powinien pan pamiętać historię tej facetki, która goła wlazła w morze i ciągnęła bursztyn.
– No pewnie! Kto by nie pamiętał! Ja jeszcze trochę szczeniak byłem i nawet mojej żonie oświadczyć się nie zdążyłem, mój brat się dopiero zaczynał budować i tych domów tutaj wcale jeszcze nie było, u ojca mieszkałem…
– No więc właśnie! I oni zniknęli, ta facetka i jej mąż, razem z bursztynem, podejrzenia różne istniały, pamięta pan?
– Jeszcze jak…
– Nic się w końcu nie wykryło?
– Nic. Ustalono, że wyjechali i do widzenia. A nawet jeśli ich kto zamordował, to sprawca nieznany. Osiemnaście lat miałem i kręciłem się przy tym, bo to przecież naprzeciwko, po drugiej stronie drogi…
Na dobrą sprawę dopiero w tym momencie uprzytomniłam sobie, że owa szopa, w której zatrzymało się zaginione małżeństwo, przeistoczyła się w niewielką, ale elegancką, piętrową willę, przez kogoś zamieszkałą na stałe. Wznosiła się ta willa na końcu placu, pod zalesioną skarpą, prawie dokładnie w miejscu szopy, i pewnie dlatego nie zwróciłam uwagi na zmienione oblicze budowli, niemniej jednak, wychodząc z domu Waldemara, za każdym razem miałam ją przed nosem. W głębi duszy kąśliwie pochwaliłam sama siebie za doskonałą spostrzegawczość. Ślepa komenda…
– No więc właśnie – powiedziałam na głos. – Ja też się tutaj wtedy kręciłam. Mieszkałam w Krynicy, ale tu przyjechałam parę razy. Mógł pan mnie widzieć. Nad morzem też. Byłam przy tym, jak ona wlazła do wody i ciągnęła bursztyn.
Waldemar odstawił swoje talerze do zlewozmywaka i zaczął przyrządzać herbatę.
– Ja też byłem. Możliwe, że to wtedy. Zrobić pani herbaty?
– Niech pan sobie nie zawraca głowy… Albo dobrze, bardzo proszę.
– Ale to akurat była pani przy takich wydarzeniach, że co innego zwracało uwagę – podjął, wyjmując szklanki. – Dlatego tak panią słabo zapamiętałem, ale od razu wiedziałem, że panią znam. Nawet żonie mówiłem…
– To i ja pewnie wtedy tego Baltazara widziałam. Mogłam widzieć?
– A dlaczego nie? Też się tu właśnie zaczynał kręcić, to był bursztynowy rok. A wie pani, że potem chyba przez trzy lata bursztynu nie było? Nic kompletnie. A może i dłużej… Dopiero ostatnio, jak ruskie te ćwiczenia na morzu zaczęły, bomby głębinowe rzuciły, rakiety, ruszyło jakieś nowe złoże. No i trochę sypie.
– Nieźle sypie.
– To teraz tak akurat podeszło…
W kwestii znajomej twarzy doznałam ukojenia i coś się nagle we mnie odblokowało. Dokładnie przypomniałam sobie chwilę i widok. Stał ten Baltazar tuż za mną, w kręgu ludzi, na plaży, cofnęłam się i wlazłam mu na nogę. Wszyscy gapili się na śmieci facetki, ale jego twarz, na którą się obejrzałam, miała wyraz tak straszliwej żarłoczności, chciwości, zachłannego napięcia, że aż mnie to uderzyło. Jednakże bursztyn oglądałam, nie zaś ludzkie gęby, więc wyrzuciłam go z pamięci.
Do kuchni przyszedł dziadek, ojciec Jadwigi, a nie Waldemara, który na tej Mierzei znalazł się jako jeden z pierwszych, natychmiast po wojnie, a teraz, z racji wieku już na emeryturze, mieszkał w Tolkmicku i tutaj tylko bywał. Ciągnęło go. Nie musiał wypływać na połów, robił to, bo lubił, towarzyszył zięciowi. Pamiętał i wiedział wszystko.
– A pani myśli, że te geolodzy tutaj to czego szukają? – rzekł bez wstępów, zasiadając do kolacji. – Patrzą, na czym Mierzeja stoi. Ona na bursztynie stoi. Ale jak do tej pory, to nic nie znaleźli, bo kto go wie, gdzie on leży. Nie natrafili. Za to tu jeden spod własnego domu bursztyn wykopał.
– Niech tatuś nie opowiada, on nie naturalny wykopał, tylko taki przez Niemców schowany – zaprotestował Waldemar. – Ale to fakt. Fundamenty pod sieciarnią chciał poprawiać, kanał zrobić, i okazało się, że tam bursztyn leży, zakopał ktoś, jak front nadchodził. Wszyscy potem zaczęli sobie fundamenty poprawiać, ale już nikt niczego nie znalazł.
– W czterdziestym piątym i szóstym – powiedział spokojnie dziadek, smarując sobie kanapkę łososiem wędzonym na gorąco – to ten bursztyn leżał, a leżał, nikogo nie obchodził i nikt nie zbierał nawet. To teraz tak, a co było ileś tam lat temu? Milion może? Też pewno leżał, piaskiem przyrzuciło… Z czegoś to się przecież ta ziemia wzięła i las ją porósł…
Przypomniała mi się nagle archeologia.
– Milion lat temu tej Mierzei wcale nie było – skorygowałam grzecznie. – Ustaliła się dopiero przed tysiącem mniej więcej.
– Niech będzie tysiąc – zgodził się dziadek. – Też leżał i na niego sypało. A wyrzucało gdzie?
– W Tolkmicku. Cały Zalew to było morze. Z tym że Tolkmicko jeszcze nie istniało.