Obok mnie stał mój ukochany słodki piesek, również wpatrzony w nią roziskrzonym wzrokiem.
– Oczom nie wierzę – powiedział z podziwem. – Najbardziej mnie zdumiewa fakt, że facet powiedział prawdę. Czekaj, gdzie lecisz?
Do smugi leciałam oczywiście, chciałam jej dotknąć, popatrzeć z bliska, upewnić się, że nie stanowi majaczenia. Prawdomówny facet w Sopocie, błąkający się po plaży z nogą w gipsie, obcy, ale spotykany ustawicznie i prawie z nami zaprzyjaźniony, pobłażliwie traktował owe drobiazgi, wtykane do pudełka po zapałkach, i mówił o zatoce i Mierzei, opowiadał, że tak naprawdę bursztyn pojawia się tu, a nie gdzie indziej, tu go morze wyrzuca i można znaleźć istne skarby, ale nie wierzyliśmy zbytnio w jego gadanie. Okazało się szczerą prawdą.
Słodki piesek poleciał za mną.
– W ogóle w bursztyn nie wierzyłeś – wytknęłam mu, schylona już nad tym lśniącym pasmem. – A on, popatrz, rzeczywiście jest, wbrew wszystkiemu.
Też się pochylił i przyjrzał.
– Iiii tam, taki bursztyn… Myślałem, że tu będą leżały te większe.
– Te większe pewno leżały nieco wcześniej. Ludzie tu latali, spójrz na ślady, całe stada. Te większe znalazł ten, co tu był pierwszy, o wschodzie słońca.
– Mam robić za Sokole Oko i Rączego Jelenia? Jeszcze może każesz mi zgadywać, które ślady są pod spodem, a które na wierzchu?
– Wielka mi sztuka… Ale akurat, moim zdaniem, nie ma to znaczenia. Wyjdziemy o wschodzie słońca…?
– Wariatka. To już wolę zanocować na plaży… O rany, patrz! Takiego w Sopocie nie było!
Jasne, że takiego jak ziarnko grochu w Sopocie nie było, to znaczy może i był, ale nie w godzinach południowych.
Pętanie się po plaży o wschodzie słońca nie zaliczało się do naszych ulubionych obyczajów, co zatem leżało tam o świcie, nie mogliśmy wiedzieć. Ponadto po sopockiej plaży latały znacznie większe stada i wydziobywane było wszystko, tu zaś ludzi chodziło o wiele mniej i raczej nie byli to turyści.
– Zostajemy…? – spytałam z nadzieją.
– Zostajemy – zadecydował słodki piesek. – Jakiś pokój nam tu chyba wynajmą…?
O tej porze roku tłoku nad morzem nie było. Właśnie zbliżała się druga połowa listopada i mój słodki piesek nawet kręcił nosem na taki dziwny wyjazd urlopowy, grawitował ku górom, biegały mu po głowie narty, ale okazałam się twarda. Góry mi szkodzą, jadę nad morze, a on niech robi, co chce. Zapewne jeszcze trochę mnie kochał, a może nie tyle kochał, ile brał pod uwagę względy czysto materialne, bo krótko grymasił i poszedł na tę wielką nowość dla siebie. Za wspólny pobyt nad morzem płaciłam ja, a słodki piesek umiał liczyć.
Złocista smuga na Mierzei ostatecznie pogodziła go z moją fanaberią.
Ściśle biorąc, był moim mężem, drugim z kolei. Trzeci rok to trwało, a te trzy lata przeleciały nie wiadomo kiedy, zdawałoby się, że dopiero przed miesiącem diabli nas zanieśli do urzędu stanu cywilnego, z przyczyn niepojętych. No nie, jedna przyczyna istniała wyraźnie, mianowicie on chciał uzyskać stałe zameldowanie w Warszawie, do czego najprostsza droga prowadziła przez mariaż z rodowitą warszawianką, ja zaś bardzo chętnie uwierzyłam w wielką miłość. Trzy wspólnie spędzone lata mocno ową wiarą zachwiały.
Już po roku rozgryzłam jego cechy charakteru i rozum wyraźnie mnie zawiadamiał, że popełniłam głupotę piramidalną. Poślubiłam dziwkarza i naciągacza, grymaśnego niczym primadonna z opery, z którym czym prędzej powinnam się rozstać, ale rozum swoje, a serce swoje. Słodki piesek miał duży urok, ciężko mi było wyrzec się go radykalnie i wciąż jeszcze żywiłam nadzieję na wielki nawrót uczuć, którymi na początku ku mnie płonął, a może tylko symulował, że płonie.
Słodkim pieskiem został od chwili, kiedy w jakiejś awanturze, a tego nam nie brakowało, zwróciłam się do niego zgryźliwymi słowy: „pieseczku mój słodki”. Wybuchnął wtedy śmiechem i zaaprobował określenie. Słodki był, czemu nie, jeśli chciał. „Piesek” stanowiło obelgę dla psów. Szczęścia do mężczyzn chyba raczej w życiu nie miałam, upatrywałam sobie tych najbardziej atrakcyjnych i musiała to być lekka przesada.
Pokój w Krynicy Morskiej znaleźliśmy bez żadnego trudu i przenieśliśmy się tam jeszcze tego samego dnia, zabierając rzeczy z Sopotu. Nasza gospodyni obiecała nawet przyrządzać nam ryby na kolację.
Nazajutrz prawie od rana ruszyliśmy na penetrację terenu.
Asfaltowa, kręta szosa wiodła gdzieś w dal i, według mapy, prowadziła ku granicy co najmniej przez jedenaście kilometrów. Po drodze mój słodki piesek usiłował wjeżdżać w las, w kierunku plaży, wszędzie gdzie jakikolwiek wjazd dawał się zauważyć. Samochód w zasadzie należał do mnie i czułam się tym nieco zaniepokojona.
– Nie wygłupiaj się, kto nas stąd będzie wyciągał?! Władujesz się w piasek albo w jakie wądoły! Uważaj, dziura…! Korzenie…! Przestań jeździć po schodach!!!
– To idź do przodu i patrz, jaka droga.
– Rozpędziłam się. Ty idź, a ja będę jechała. Torowanie drogi należy do mężczyzny!
Zgodził się na tę kombinację, z niechęcią, ale rozsądnie. Po wądołach i dziurach umiałam jeździć lepiej niż on, co nie było żadną moją zasługą, tylko osobliwą właściwością organizmu, przejętą zapewne od nietoperzy. Wiódł mnie jakiś tajemniczy rodzaj radaru, który kazał omijać najgorsze i sam wybierał lepszą drogę, poza tym pociechą była mi myśl, że zawsze możemy wrócić, volkswagen-garbus gdzie wjechał, tam wykręcił. Jedyne, czego odmówiłam stanowczo, to przepychania się przez błotniste doły i piaszczyste górki.
– Tam! – orzekliśmy w końcu zgodnie. – Na tamtym przejeździe było najlepiej!
– Zapamiętajmy miejsce i popatrzmy na licznik – poradziłam jeszcze, ustępując mu znów miejsca przy kierownicy.
Zastosowana metoda zwiedzania terenu sprawiła, że te jedenaście kilometrów zajęło nam cały dzień. Dalej nie było już asfaltu, tylko drogi gruntowe i w ogóle koniec świata. W kierunku morza wiodły przejścia przez las, pagórkowate i nie do przejechania, przelecieliśmy je piechotą. Wybrany zjazd ku plaży bezwzględnie był najlepszy.
Ten wschód słońca jednakże nas korcił. O rządzących bursztynem prawach przyrody nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, ale nasze rozumowanie wydawało się logiczne: kto pierwszy, ten lepszy. Jakoś to na brzeg wychodzi, nie wiadomo kiedy, zapewne w nocy, pierwsza osoba znajdzie i druga może się już wypchać. Koniecznie, bodaj raz, musimy spróbować wschodu słońca!
Udało nam się osiągnąć upragniony cel za trzecim podejściem. Słońce wschodziło wprawdzie dopiero o siódmej, ale na urlopie taka godzina wydawała się mordercza, szczególnie że ubieranie się, wypicie herbaty, pokonanie tych paru kilometrów szosą i galop przez wydmy wymagały dodatkowego czasu, wstać zatem należało przed szóstą. W ciemnościach. Dwukrotnie przerosło to nasze siły i wreszcie, za tym trzecim razem…
Żeby już na pewno nie zaspać, wyleźliśmy z łóżka o piątej. Gorąca herbata czekała w termosie, ubieranie się, nawet w te wszystkie swetry, gacie, skarpetki i szaliki, zajęło zaledwie kwadrans. Nagle okazało się, że nie mamy co robić.
Oczekiwanie na właściwą porę było tak męczące, że nie wytrzymał tego ani on, ani ja. Opuściliśmy dom na palcach, bo nikt się jeszcze ze wstawaniem nie wygłupiał, praca na świeżym powietrzu wymaga dnia. Gnani niecierpliwością, znaleźliśmy swój najlepszy przejazd szybciej niż można się było spodziewać. Potykając się w kopnym piachu, wleźliśmy na wydmę. Panował mrok, wiał lekki wiaterek i mżył delikatny deszczyk.
– Wschodzi już to słońce czy nie? – zirytował się słodki piesek. – Gówno widać!
– Ląd od morza da się odróżnić – pocieszyłam go. – A co do słońca, to, wedle zegarka, powinno wzejść za pół godziny.
– Przesadziliśmy chyba…?
– Może nieco. Ogólnie biorąc, powinno się rozwidniać, ale zdaje się, że są chmury…
– Masz wątpliwości? Deszcz pada, nie czujesz? Ja już jestem cały mokry, katar gwarantowany, albo i co gorszego!
– Nic ci nie będzie. Poczekajmy, zapalmy sobie, a potem możemy zejść i spróbować w ślepo, jak leci…