– Takiej bryły nikt by chyba nie pociął – powiedział w zadumie ten mój.
– Musiałby całkiem rozum stracić – przyświadczył z przekonaniem Waldemar.
Wbrew estetycznym potrzebom duszy zalęgła się we mnie obrazoburcza myśl. Pociął właśnie i zrobił z tego naszyjnik. Cały front z tej mieniącej się chmurki, aż do takich malutkich na karku, przy zapięciu… Jedyny klejnot na świecie, unikat absolutny, różne bogate baby oddałyby za to wszystko…!
Skarciłam sama siebie za głupie pomysły, bo gdyby na mnie padło, sparaliżowałoby mi rękę. Ówże jubiler, producent biżuterii, musiałby mieć w sobie czułość zmurszałego drewna i temperament krowy. Ponadto cechy Harpagona, talenty reklamowe i pewność aukcji w Stanach Zjednoczonych…
Dookoła mnie toczyła się sensowniejsza dyskusja.
– Sprzedał zatem w całości. I powinno zostać użyte jako całość. Niewątpliwie był to okaz muzealny…
– Jest w Malborku muzeum bursztynu – przypomniała Jadwiga. – Niech tatuś przypilnuje Mieszka, bo zaraz na siebie wszystko zrzuci… Ale oni tam rzadko coś kupują i chyba płacą byle jak. Prędzej już Niemcy…
– A no właśnie, mówię, Niemcy najlepsze sobie biorą…
– Albo Amerykanie. Możliwe, że zabójca ten bursztyn wywiózł. Jeśli jednak sprzedał w kraju, pan ma rację, po tym można by do niego trafić, bo drugiego takiego raczej nie ma…
– Już ich widzę, jak po sklepach latają i na bursztyn patrzą – rzekł gderliwie dziadek i wetknął wnukowi do ust kawałek sandacza.
– A bo ja wiem? – zastanowił się Waldemar. – Mogliby w prasie ogłosić. Do tej pory to już może być dziesiąty właściciel, który pojęcia nie ma, skąd to się wzięło. Może by się przyznał, że ma?
– I potem po nitce do kłębka…
Całkiem nieźle nam się to śledztwo toczyło, ale czułam w nim braki. Punkt wyjścia stanowił przypłaszczony orzech, opalizujący swoim wnętrzem w świetle lampy. Włączyłam się w dochodzenie, możliwe, że w niewłaściwym miejscu.
– Zaraz, moment, nie chcę rzucać przesadnych podejrzeń, ale osobiście przypięłabym się do tego Baltazara. Bez względu na to, czy to imię, czy nazwisko. Przypomniałam go sobie dokładnie, prawie wcale się nie zmienił, stał wtedy obok mnie i nawet wlazłam mu na nogę. Pan gdzie stał, panie Waldku? Od wschodu czy od zachodu? Bo ja z Baltazarem od zachodu…
– Ja od wschodu. Od Piasków.
– A, z drugiej strony… Wyraz twarzy ten Baltazar miał taki, że można go o wszystko posądzić. Chyba widział ten bursztyn i szał go ogarnął… Więcej widział. Może coś wie…
– A może sam ich podusił – podsunął dziadek zgryźliwie. – To już widzę, jak się przyzna.
Ten mój przestał się wypowiadać i tylko słuchał.
– Przyzna, przyzna, co też tatuś! – sarknął Waldemar. – Nawet się pewno nie przyzna, że w ogóle tam był. Ale, czy ja wiem, jakby kto za nim pochodził…
– To już może nie ty? – powiedziała Jadwiga znad kuchni jadowicie słodkim głosem.
Usiłowałam znów się wtrącić, ale nie miałam kiedy. W momentach sprzyjających gębę zapychał mi gorący sandacz.
– Ja nie mam czasu na żadne chodzenie, inni są od tego.
– Ale o bursztynie mógłbyś powiedzieć – orzekł dziadek rozsądnie. – Widziałeś go i jakby co, nawet mógłbyś rozpoznać. Niech się trochę wysilą, chociaż może i szkoda, że się od razu nie zaczęło.
– Wszyscy myśleli, że wyjechali żywi…
– Ale już wtedy przemyt szedł. Akurat bursztyn był w cenie. Ech, głupie to wszystko, my tym bursztynem nie umiemy handlować…
– Tylko niech mi tatuś nie mówi, że to Waldek ma przemycać!
– Takich głupot ja nie mówię. Ale ten cały Baltazar, człowiek z krwi i kości, pani dobrze powiada, on chciwy, jak on w różnych kantach nie siedzi, to niech ja do końca życia śledzia nie zobaczę. Jego by trzeba przypilnować.
– Rychło w czas…
Waldemar uległ nagle.
– No dobrze, powiem. Podskoczę do Krynicy i powiem im o tym bursztynie. Pani, w razie czego, zaświadczy, że Baltazar też tam stał, chociaż ja akurat na niego nie zwróciłem uwagi.
– I tak patrzył… – zaczęłam.
W gruncie rzeczy ten cholerny Baltazar nic mnie nie obchodził i wcale nie o niego mi chodziło. Nie miał mordy zbrodniczej, ani też żadnych cech, kwalifikujących go na galery, czy do innych robót ciężkich, wyłącznie chciwość. Może był to po prostu bystry facet, zręcznie chwytający okazję, a może przemytnik na wielką skalę, może zwyczajny człowiek interesu, wykorzystujący idiotyzmy ustroju, a może naprawdę zbrodniarz, wszystko jedno. Co innego chciałam powiedzieć.
– Wtenczas był i teraz był – rozważał dziadek, przerywając mi i karmiąc Mieszka sandaczem. Zdążyłam z ulgą pomyśleć, że, chwalić Boga, to nie leszcz i dziecko nie udławi się ością. – A kto go tam wie… Sam powiadasz, że dobrze płaci i każdemu sprzed nosa wyrywa, to chyba wie, co robi? A może sam nie zabił, tylko z innego skorzystał…? I będzie się jak ten węgorz wywijał…
– Jakby nawet pociął, to i sam naszyjnik, albo wisiory, albo cokolwiek, też swoje znaczą – zauważyła Jadwiga.
– No to przecież mówię, że powiem…
Omal nie pękłam. Nie mogło przecież chodzić tylko o tę bryłę z chmurką, nie darmo chłopak przede mną wydawał półprzytomne okrzyki. Waldemar stał z drugiej strony, ale chyba bliżej niż ja, widział więcej, dlaczego nic nie mówi…?
– No dobrze, a złota mucha…? – wdarłam się w tę rozmowę wręcz rozpaczliwie.
Wszyscy nagle umilkli. Waldemar poderwał głowę znad talerza i spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
– Złota mucha…? A skąd pani wie, że tam była złota mucha?
– No jak to, przecież tam byłam! Nie ogłuchłam nagle!
– Ona nikomu nie pokazywała…
– Toteż tego nie widziałam. Ale ten chłopak, ten, który podniósł, niemożliwe, żeby pan tego nie zauważył, jąkał się na ten temat. Okrzyki wydawał! Ludzie go pytali, a jemu płyta się zacięła, złota mucha i złota mucha… Pan ją widział?
Przez długą chwilę Waldemar jakby łamał się w sobie, milcząc i spożywając sandacza.
– Widziałem – wyznał wreszcie z oporem i z westchnieniem. – Przez chwilę tylko, ale jednak. Fakt.
– No i co to było?
– Złota mucha…
– Nie wygłupiaj się, tylko powiedz porządnie! – rozkazała surowo Jadwiga. – Pierwsze słyszę. Dlaczego nigdy o czymś takim nie mówiłeś?
Zrozumiałam, że poruszyłam jakiś podejrzany temat.
– No…? – pogoniłam niecierpliwie i z naciskiem, całkowicie rezygnując z dyplomacji i dobrego wychowania.
Waldemar znów westchnął.
– Teraz mi się czasami wydaje, że ją sobie tylko wymyśliłem. Ale tak naprawdę jednak widziałem. Duży bursztyn, ze dwadzieścia deka, odłamany z trzech stron, jak rzadko. Ze środka połyskiwało… No dobrze, miałem w ręku przez moment i pod światło spojrzałem. W samym środku była mucha, wielka prawie jak motyl, cały kadłub miała złoty, łebek też, a skrzydła niby czarne, ale złotem prześwitywało. Niesamowita…
– Cała? Nie uszkodzona?
– Nawet łapki jej było widać, też złotym włoskiem porośnięte. I nic więcej, tylko ta mucha. Do dziś ją pamiętam…
Przez chwilę panowało milczenie, jakby wszyscy usiłowali wyobrazić sobie ten widok. Nadłamany Waldemar nie wytrzymał.
– I jeszcze jedno tam było, też widziałem. Rybka. Taka lęgnąca się z ikry, narybek znaczy, a ikra duża jak kawior. Ta rybka, jak kurczak z jajka, jeszcze z jajeczkiem na ogonku, gołym okiem doskonale było widać, bez żadnej lupy. Mniejszy kawałek, taki z osiem deka, no, może dziewięć…
Jakieś tajemnicze złe we mnie wstąpiło i podstępnie złapałam Waldemara przy kolacji zaraz nazajutrz. Coś mnie intrygowało. Wymarzeniec milczał kamiennie aż do końca, a Waldemar, uświadomiłam to sobie później, starannie omijał mnie wzrokiem. Nawet odpowiadając na moje pytania, patrzył gdzie indziej. Ciekawe dlaczego…?
Głodu symulować nie musiałam, nie odczuwałam go wprawdzie, ale na stole stała świeżo usmażona stynka, a było to coś jak pestki z dyni, umrze człowiek z przejedzenia, a jeszcze tego jeść nie skończy. Nawet po śmierci wepchnie sobie bodaj z jedną do gęby. Usiadłam naprzeciwko Waldemara i wzięłam udział w konsumpcji.