Następne spotkanie z geologami wypadło mi dość wstrząsająco.
Przypuszczenie, że przenieśli się bliżej nas, okazało się trafne, bo ujrzałam ich nad zwałem śmieci zaraz za portem, tuż przy najbliższym przejściu po prawej strome. W ogóle nie było to porządne przejście, tylko wąska ścieżka przez wydmy. Było już dobrze po ósmej, dochodziło wpół do dziewiątej, i poczułam się oburzona, z jakiej racji tkwią na plaży zamiast pracować, zastanowiłam się nawet, czy to przypadkiem nie jest niedziela. Nie, chyba nie, zdaje się, że niedziela była przedwczoraj…
Ogólnie szłam od strony Leśniczówki i musiałam później tam wrócić, bo w połowie drogi, przy barce, zostawiłam samochód. Moje szczęście udało się na zachód, ku Leśniczówce i Krynicy Morskiej, a ja na wschód, do Piasków i granicy. Do Piasków dotarłam dość szybko i polazłam dalej, aż za port, widząc tam śmieci.
Nigdy w życiu nie miałam nabożeństwa do wstawania razem z pierwszym skowronkiem, niech sobie wdzięczny ptaszek penetruje nieboskłon beze mnie, ale tu, w obliczu bursztynowej pogody, podrywało mnie ze snu, kiedy na ciemnym niebie zaczynały się rysować czarne czubki drzew. Wschód słońca zastawał nas już przy wydmach i miało to swój sens, bo największe kawałki jeszcze leżały. Z dreszczem szczęścia na plecach udawało mi się nawet niekiedy wygarnąć najbliższe śmieci, zanim pojawili się motocykliści, wśród których, rzecz jasna, pierwszy był Waldemar.
Geologowie za portem napełnili mnie zgoła obrzydzeniem, ale twardo szłam ku nim, bo oni nie mieli ani siatek, ani długich gumiaków, nie wspominając o buto-spodniach, a ja, tym razem, byłam oprzyrządowana. Co na brzegu, to już dla mnie przepadło, ale jeśli pałęta się coś w wodzie…
Na wydmie, za ich plecami, a dwóch grzebało, pojawił się trzeci.
– Eeeee…!!! – rozdarł się przeraźliwie. – Wracajcieeee!!! Kaziu, do cholery, Barteeek!!! Wracajcie, psiakrew, gazu!!! Trupa mamy!!!
Morze ledwie szemrało, nie czyniąc żadnego hałasu, mewy nie wrzeszczały i słychać go było doskonale. Ci dwaj w śmieciach odwrócili się ku niemu.
– Czego znowu…?!
– Wracajcie, mówię!!!
– Odwal się! Po cholerę…?!
– Wracać, skurczybyki, zaraz tu będzie balanga!
– Bo co?!
– Mówię, pnie głuche, trupa mamy!!!
– Jakiego znowu trupa…?!
– Starego dosyć! Jazda, bez wygłupów! Wracać, ale już…!!!
Stary trup widocznie do nich przemówił, bo popatrzyli na siebie, zgodnie wzruszyli ramionami, z wyraźną niechęcią porzucili złotodajne tereny i biegiem ruszyli ku ścieżce przez wydmy. Stałam jak słup o kilkanaście metrów od nich, pełna wielkich nadziei, że się ich pozbędę, w jednej czwartej zaledwie zainteresowana ich osobliwym stanem posiadania. Pomyślałam, że mianem starego trupa określają zapewne jakąś niemłodą maszynerię, która im wysiadła i awarią spowodowała zamieszanie, niewiele mnie to obchodziło, chociaż brzmiało atrakcyjnie.
Zaraz za mną znajdował się port, do którego te ryki niewątpliwie bez trudu dobiegały, ale w porcie było pusto, jeden tylko rybak coś robił w jedynej pozostałej na piasku łodzi, reszta poszła w morze. Wypłynęli wcześniej i jeszcze nie zaczęli wracać, audytorium zatem geologowie mieli mocno ograniczone, ten rybak w łodzi i ja. Obejrzałam się na niego, przerwał robotę, stał wsparty o burtę i patrzył za nimi.
Uznałam, że ten jeden chyba wystarczy, do wieczora wieść o trupie rozejdzie się po całej Mierzei bez żadnego mojego udziału, po czym, uszczęśliwiona samotnością, dziarsko ruszyłam ku śmieciom.
Rozeszło się istotnie, do tego stopnia, że już po południu wszyscy wszystko wiedzieli.
Jednakże nie chodziło o awarię maszynerii, trup okazał się rzetelny i prawdziwy. Wiertło w mniejszym dziczym dole, bo te większe rzeczywiście były niedostępne, od razu na samym początku pracy natrafiło na nietypową substancję. Tuż blisko, metr pod powierzchnią. Substancję natychmiast zbadano środkami własnymi i, oczom nie wierząc, stwierdzono, że są to mocno zleżałe szczątki ludzkie. Trup, jak w pysk strzelił…!
Czasy wojny wykluczono od razu, szczątki były zbyt młode. Koło południa na stanowisku geologów znajdowała się już milicja i wojsko, przed wieczorem medycyna sądowa, a ogół społeczeństwa, z dziećmi na czele, był doskonale zorientowany. Najlepszy okazał się chłopak, który kilka godzin spędził na drzewie, gdzie go nie dostrzeżono i, co za tym idzie, nie spędzono przemocą. Zlazł dobrowolnie, kiedy już wszystkie służby odjechały.
Nie tylko mnóstwo widział, ale także coś niecoś słyszał i swoje spostrzeżenia z zapałem puścił w naród.
– Dwa trupy tam znaleźli – niosła w związku z tym wieść gminna. – Facet i baba. Parę lat mają, tam torfu trochę, to się uchowały jakoś. I już, znaczy, wiadomo gdzie się podzieli ci dwoje, co to znikli razem z bursztynem, ta facetka, co goła bursztyn ciągnęła, i ten jej mąż, bo nikt inny to być nie może. Trzasnął ich ktoś i do lasu zawlókł, do tego dziczego dołu. Słusznie gliny śladów szukały, a i dalej szukają, bo razem z nimi kupiec bursztynowy przepadł i może głębiej leży. Leży, nie leży, a nikt go później na oczy nie widział…
– Szukali, a prosili Boga, żeby nie znaleźć – zaopiniował z naganą dziadek przed kolacją. – Jak był jeden zbrodniarz, to ich przecie nie niósł, tylko musiał wlec po lesie, a to zawsze ślad zostaje. Chyba że było najmniej ze dwóch, no to ponieść mogli.
– A kto to był, ten zbrodniarz, to po bursztynie mogli trafić – oznajmił znienacka Waldemar, stojący w drzwiach kuchni. Wszyscy uparcie gromadzili się w kuchni, gdzie było akurat najciaśniej i teraz też tkwiła tam cała rodzina oraz my, symulując oczekiwanie na posiłek. – Ja widziałem, co ona wyciągnęła, i nawet w ręku miałem. Do dziś pamiętam, bo takich rzeczy nie spotyka się często.
– I nigdy tego nikomu nie powiedziałeś? – zgorszyła się Jadwiga, smażąca na tę kolację sandacza.
Waldemar się jakoś zakłopotał.
– Gówniarz byłem wtedy. A potem się myślało, że wyjechali. Wyjechali, to wyjechali, co miałem gadać? Nikogo by specjalnie nie obeszło, bo nawet jak sprzedawali, to nie u nas, tylko gdzie indziej.
Poruszona nieco wydarzeniem, przypomniałam sobie nagle sceny sprzed kilku lat, chłopaka i tajemniczą bryłę. Chłopakiem nie mógł być Waldemar, za młody… Nie, za stary… Nie, jeszcze nie tak, chłopak był za młody, mógł mieć wtedy czternaście lat, teraz by miał około dwudziestu…
– Co pan widział? – zaciekawiłam się zachłannie.
– Bursztyn. Na oko tak ze dwadzieścia pięć deka, może dwadzieścia dwa. W jednym miejscu odłupany i było widać, z chmurką w środku. Ale nietypową. Jak pani też tam była, to pani powinna pamiętać, słońce świeciło, nie?
– Świeciło.
– No więc właśnie. I ta chmurka była taka perłowa. Mieniła się.
– Pyłki kwiatowe albo ze skrzydeł motyla – zawyrokował natychmiast ten mój, wszechwiedzący.
– A to jest rzadka rzecz – kontynuował Waldemar z jakąś podejrzaną satysfakcją. – Ile ja już tego bursztynu nawyciągałem, a z taką chmurką mam tylko jeden i w dodatku mały. Jak orzeszek. Ale widać, że się mieni.
Wszyscy równocześnie i bardzo zgodnie zażądali demonstracji. Waldemar wytrzymał nas jeszcze dobrą chwilę, wykręcając się, że musi gdzieś tam w kącie i za szafą grzebać, ale w końcu oderwał się od futryny i poszedł po okaz. Dumny był z niego niebotycznie.
Mały bursztyn… Jak dla kogo, dla mnie byłby duży. Jak przypłaszczony nieco orzech włoski, półmleczny, półprzeźroczysty, mleczność zaś stanowiła ową chmurkę i połyskiwała niczym opal. Mieniła się masą perłową. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam i możliwe, że supozycja, dotycząca skrzydeł motyla, nie była wcale głupia.
Spróbowałam wyobrazić sobie takie samo coś, ale dwadzieścia pięć razy większe, wyobraźnia jednak nie wspięła się na właściwe szczyty i nie spełniła zadania. Że też, cholera psiakrew, nie dostrzegłam tego w zdobyczy gołej facetki, stałam tam przecież, patrzyłam, ślepa komenda, taktowna i nie nachalna… Zmarnowałam jedyną okazję! Oczywiście, głównie słodkim pieskiem byłam zainteresowana, do diabła z chłopami…