Nalał sobie następną zakrętkę koniaczku, wypił od razu i nalał dla mnie.

– I co? – spytałam niecierpliwie.

– I do nocy już się nikt więcej nie pokazał, światło zgasło… To moje czy twoje?

– Moje – odparłam, ogarniając ramionami wielki arkusz papieru pakowego, udekorowany górą bursztynu. – Twoich nawet palcem nie tknęłam, jak wysypałeś, tak leżą. I co ci w końcu z tego czatowania przyszło?

– Nic na razie. Ale zamierzam jeszcze popatrzeć.

– Dlaczego wyjechałeś, nic nie mówiąc?

– Bo jak cię znam, uparłabyś się też jechać. A wolałem sam. Nie idziemy spać? Nie wstajemy jutro o wschodzie słońca?

– Wschód słońca nastąpi także dzisiaj – poprawiłam sucho.

Brzmiało to wszystko tak gładko i prawdopodobnie, że do reszty przestałam mu wierzyć. Uwielbiał łgać i kręcić, prawda mu wychodziła topornie. Co, u diabła, takiego mógł robić tego wieczoru…?

Resztę nocy przeżyłam jakąś rozpaczliwą. Każda kobieta zna swojego mężczyznę, szczególnie w łóżku, i wie, czego się po nim spodziewać. Tym razem jakaś nowość na mnie spadła, rozumiałabym ją w pierwszych chwilach płomiennego romansu, ale nie po trzech latach i wyraźnym przygaśnięciu uczuć. Szału dostał wściekłego, jakby mu jutro mieli łeb uciąć.

Jasne chyba, że nie protestowałam…

* * *

Sensacja wybuchła koło południa, jakaś cicha, przytłumiona i ponura. Niby wszyscy gadali, ale każdy półgębkiem i nikt właściwie nic nie wiedział.

Wróciliśmy już z plaży, bo w ciągu nocy nad morzem nastąpiła gwałtowna zmiana. Wiatr przeistoczył się w huragan, powiał z północy, podniosła się sztormowa fala, całe śmieci zmiotło i nie było czego szukać. Zalewany wodą brzeg, wyglądał tak, jakby w życiu nie słyszał o bursztynie i w ogóle nie wiedział, co to takiego jest. Nikt inny się nie wygłupiał z wychodzeniem o świcie, tylko my.

Po powrocie, o wpół do dziewiątej, postanowiliśmy się zdrzemnąć, a o pierwszej dotarły do nas grozę budzące informacje.

Facetka z morza i jej mąż nie pochodzili stąd. Ściśle biorąc, nie z odcinka Mierzei pomiędzy Piaskami a Stegną. Mieszkali gdzieś w Gdańsku, a może w Stogach, tam w Piaskach zatrzymali się w pustej szopie, należącej do jakiegoś ich znajomego, na jego działce, po przodkach może przez niego odziedziczonej, chociaż skąd mu do przodków na tym terenie… Mieli klucze. Ledwo trzy dni tu byli, nikt ich nie znał. No i w nocy tajemniczo i dramatycznie zniknęli.

Nikt by o tym nie wiedział, gdyby nie kupcy bursztynowi. Od rana plątali się w Piaskach między ludźmi, bo sporadyczny, nagły, imponujący wyrzut bursztynu dotarł do nich błyskawicznie, i przystąpili do zakupów. O babie, co wlazła goła, też wiedzieli i zaczęli się do niej dobijać, bez rezultatu. Zajrzeli przez okna, zobaczyli puste wnętrze…

Musiało to wnętrze robić nie najlepsze wrażenie, ponieważ przyjechał tam najpierw WOP, a potem milicja. Ruszyły plotki, krew w żyłach mrożące.

Wyłowiony bursztyn również znikł do ostatniego okrucha.

– Na litość boską, byłeś tam przecież! – syczałam dziko do słodkiego pieska. – Obstawiałeś tych zbieraczy! Nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś? Zatkałeś sobie oczy i uszy?!

– Gdybym został do rana, pewnie bym coś widział i słyszał. Musieli się wynieść później. Niech cię ręka boska broni w ogóle cokolwiek o mnie powiedzieć!

– Bo co?

– Bo nie życzę sobie być w to wplątany! Coś tam podejrzewają, ty sobie możesz robić, co chcesz, a ja muszę wracać. Urlop mi się kończy!

– Skoro już cię tam diabli zanieśli, należało siedzieć do rana…

Nie ukrywał już zdenerwowania, które teraz nabrało sensu. Na spóźnienie do pracy nie mógł sobie pozwolić, a zatrzymanie go jako świadka stało się możliwe. Za skarby świata nie chciał być świadkiem i wcale mnie to nie dziwiło.

Odechciało mi się szlajać po brzegu, zresztą pogoda nie sprzyjała. Huragan z północnego zachodu burzył morze, fala zalewała pół plaży, zimno było jak piorun. Słodki piesek uparcie nikł mi z oczu. Nie protestowałam, bo miałam nadzieję, że się czegoś dowie. Nagłe ulotnienie się owych dwojga bursztynowych bogaczy miało zdecydowanie podejrzany charakter, a podstawę podejrzeń stanowił fakt, że przybyli tu autobusem, żadnym pojazdem mechanicznym nie dysponowali, autobusem zatem musieli także odjechać. W nocy autobusy nie kursowały, a w pierwszym porannym nikt ich nie widział. Mogli, ostatecznie, oddalić się na piechotę, ale ciężar wyłowionego bursztynu czynił to mało prawdopodobnym. Jedenaście kilometrów do Krynicy Morskiej to niby nic takiego nadzwyczajnego, ale pod wiatr, który zatykał dech, a do tego przeszło pięćdziesiąt kilogramów na plecach… Musieliby lecieć trzy godziny, odpoczywać po drodze, wyruszyć odpowiednio wcześnie, żeby ich nikt z tymi worami nie zobaczył, a nikt ich przecież w Krynicy nie widział, a nie wyruszyli wcześnie, bo nie widział ich także słodki piesek…

A może widział…?

Nie mogłam tego wyjaśnić, bo znikał mi z oczu przez cały dzień, lekceważąc skandalicznie moje protesty i zabierając samochód, czym w końcu doprowadził mnie do takiej furii, że nazajutrz poleciałam plażą na piechotę do owych Piasków, które były miejscem tajemniczego wydarzenia. Owszem, wciąż te jedenaście kilometrów, ale nie niosłam żadnego ciężaru i leciałam z wiatrem.

Pogoda popsuła się radykalnie, zaczął padać deszcz, który przekształcił się w ulewę, zaledwie zdążyłam stracić z oczu ostatnie zabudowania Krynicy. Wróciłabym zapewne, gdyby nie to, że wściekłość pchała mnie do przodu, a poza tym, wracałabym pod ten wiatr, siekący lodowatymi strumieniami. Do Piasków dalej, bo dalej, ale chociaż wygodniej. Moja kurtka była uczciwie nieprzemakalna, miałam jednakże pełno wody w kieszeniach i w gumiakach. Pół godziny przed Piaskami deszcz przestał padać, za to wiatr zaczął się odwracać i przechodzić z zachodniego w północny.

Mokra i nieźle uchetana, zastanowiłam się, co teraz zrobić. Wracać tą samą drogą, nieco bokiem, jak koń na paradzie, żeby cały czas do tego wiatru znajdować się tyłem, czy wyjść na brzeg i poszukać autobusu? Przyjeżdżał tu dwa razy dziennie, sama dwukrotnie spotkałam to pudło na szosie, usilnie jęłam się zastanawiać, o której godzinie to było. Rano…? Po południu…? Chyba raz jedno i raz drugie. Na logikę, z takiej miejscowości na końcu świata autobus powinien wyjeżdżać rano, dla ludzi jadących gdzieś tam, a drugi raz przybywać późnym popołudniem, żeby ich przywieźć z powrotem. Mógł zresztą rano ludzi przywozić, a wieczorem odwozić, wszystko jedno, w każdym razie na ten wieczorny zdążyłabym śpiewająco.

Porzuciłam morze, na które trudno było nawet patrzeć, bo wiatr walił po oczach, i znalazłam przejście przez wydmy, najbliższe portu. Byliśmy tu już, przypomniałam je sobie, wiodło dalej przez las prawie do środka miejscowości, niedaleko pętli autobusowej. Przeszłam tę trasę marszowym krokiem, wciąż mokra i zziajana, ale zaledwie średnio zmarznięta, bo energiczny ruch rozgrzewał, po czym trafiłam wprost na podejrzaną szopę, z której znikli mieszkańcy i bursztyn.

Na piaszczystej drodze przed placem z szopą stali ludzie. Miejscowi, rybacy. Między nimi dostrzegłam owego pięknego, który wchodził w morze z siatką tuż przy nas, poznałam go od razu, bo wyróżniał się tą znakomitą sylwetką. Słodki piesek miał rację, za piętnaście lat o takiej kondycji będzie mógł już chyba tylko marzyć. Nawet i teraz, tańczyć zapewne umiał lepiej, ale siłą fizyczną z pewnością do pięt mu nie sięgał.

Zatrzymałam się przy niewielkiej grupce. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi, wyglądem zewnętrznym nie raziłam. W ciemnogranatowej fufajce, w wełnianej, szarej czapce, która uparcie zjeżdżała mi na oczy, w zwykłych czarnych gumiakach i wystającej spod fufajki grubej spódnicy w drobną, niebieską kratkę, wyglądałam prawie tak samo jak tutejsze baby. No różniły się ode mnie tym, że do roboty zakładały watowane spodnie.

Wszyscy, rzecz jasna, rozmawiali o sensacyjnym zniknięciu, podkreślając jego wyraźnie podejrzany charakter.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: