Wdrapali się z powrotem na wzniesienie, grzęznąc w rozmiękłym od deszczu gruncie, i wspięli się na tamę. Miała górą około dwóch metrów szerokości i zbudowano ją z takich samych okrągłych kamieni. Tu były jednak liczne dziury i szczeliny i chłopcy rozdzielili się, żeby je zbadać. Pół godziny później dali za wygraną.

– Jeśli miecz jest ukryty w tamie, musimy ją rozebrać, żeby go znaleźć – powiedział Pete ponuro.

– Don Sebastian nie miał czasu na zrobienie skomplikowanego schowka – przypomniał Bob. – Chyba można powiedzieć, że miecza nie ma w tamie, co oznacza, że jesteśmy w ślepej uliczce. Trzeba wpaść na jakiś inny pomysł.

– Ale jaki? – spytał Pete. – Przekopaliśmy już te wojskowe dokumenty, a don Sebastian napisał w tym okresie tylko jeden list.

– Był człowiekiem o dużym znaczeniu i musiał mieć w okolicy wielu przyjaciół – rozważał Bob. – Być może ktoś mu pomagał lub może widziano go tego dnia. Musimy znaleźć coś, z czego dowiemy się więcej o tym, co robił lub nawet, co mówił.

– Och, to było tak dawno – powiedział Diego z powątpiewaniem.

– Tak, ale w tamtych czasach nie było telefonu i ludzie pisali dużo listów i zawierali w nich dużo wiadomości. Wielu prowadziło pamiętniki albo dzienniki. Może była nawet wtedy gazeta. Jestem pewien, że znajdziemy niezłe materiały w…

– Wiem – westchnął Pete. – Wracamy do Towarzystwa Historycznego. O rany, praca detektywa może być naprawdę nudna.

Bob roześmiał się.

– Większość starych papierów będzie pewnie po hiszpańsku, Pete, ominie cię więc ich czytanie. Ale możemy poczekać do jutra, żeby Jupiter mógł pomóc. Poza tym nie odrobiłem jeszcze lekcji.

Pete ponownie wydał jęk. Zupełnie zapomniało lekcjach. Przeszli przez tamę na stronę, po której biegła droga i gdzie zostawili rowery. Właśnie gdy schodzili z tamy, Pete zatrzymał się zaniepokojony.

– Diego? – zapytał nie spuszczając wzroku z czegoś po prawej stronie. – Czy na twoim ranczu ktoś ma cztery duże, czarne psy?

– Psy? – powtórzył Diego. – Ja nie…

– Widzę je – przerwał mu Bob z niepokojem.

W pewnej odległości zobaczyli cztery duże, czarne psy. Biegały po stronie rzeki Alvarów, powyżej rezerwuaru i poza wypalonym terenem. Dzikie, z wywieszonymi ozorami, szalały wśród drzew i gęstych zarośli.

– Ojej, wyglądają okropnie groźnie i… – zaczął Bob, gdy nie wiadomo skąd rozległ się przejmujący gwizd. Pete zawrócił na pięcie i wskazał na drugą stronę tamy.

– To sygnał! Biegiem przez tamę do tamtych drzew!

Psy pędziły w stronę tamy, z otwartymi paszczami, ukazując obnażone kły i czerwone jęzory. Chłopcy gnali przez tamę i dalej, przez kamienisty grunt ku odległym o około pięćdziesiąt metrów starym dębom.

– To… za… daleko! – dyszał Bob.

– Nie… zda… żymy! – sapał Diego.

– Szybciej, chłopaki! – ponaglał Pete.

Diego obejrzał się.

– Pete! One płyną!

W dzikim pościgu za zdobyczą, cztery psy skoczyły do rezerwuaru, zamiast okrążyć go i pobiec krótszą drogą przez tamę! Płynęły szybko i wkrótce wypadły z wody i podjęły pościg za uciekającymi chłopcami. Zwłoka była jednak wystarczająca!

Chłopcy dopadli rzędu starych, poskręcanych dębów, wdrapali się czym prędzej na drzewa i siedzieli na grubych gałęziach, patrząc z góry na skaczące i ujadające psy.

Znaleźli się w pułapce!

Rozdział 9. Aresztowanie

Rozległ się ponowny ostry gwizd. Psy przestały warczeć i skakać i położyły się pod drzewami.

– Patrzcie! – zawołał Bob. – Chudy i ten rządca Cody!

Przez tamę szli spiesznie ich szczupły nieprzyjaciel i gruby kowboj. Chudy szczerzył zęby uradowany widokiem chłopców siedzących wysoko na drzewach. Zbliżyli się i Cody zawołał ostro na psy. Położyły się u jego stóp, czujne i drżące, gdy patrzył w górę na chłopców. Jego małe oczka błyszczały i uśmiechał się złośliwie.

– Zdaje się, żeśmy przyłapali intruzów. Te drzewa rosną na gruncie Norrisa.

– Twoje psy nas tu zagnały i ty wiesz o tym! – krzyknął Diego.

– A co wy i wasze psy robiliście na ziemi Alvarów?! – zawołał Pete zaczepnie.

Cody uśmiechnął się:

– Jak zamierzasz to udowodnić, chłopcze?

– Widzę tylko trzech intruzów na drzewach, na ziemi mojego taty – powiedział Chudy z niewinną miną.

– Kłopoty z intruzami, tak jak mówiłem szeryfowi. – Cody z uśmiechem skinął głową w stronę bitej drogi biegnącej przez ziemie należące do Norrisa, którą nadjechał samochód szeryfa. – Chyba teraz nam uwierzy.

Samochód szeryfa zatrzymał się. Szeryf i jego zastępca wysiedli i podeszli wolno do Cody’ego i Chudego.

– Co się tu dzieje? – zapytał szeryf.

– Mamy trzech intruzów, szeryfie – odpowiedział Cody. – Dzieciak Alvarów z kolegami. Mówiłem panu, że Alvarowie zachowują się, jakby to wszystko wciąż było ich ziemią! Pędzą na nasz grunt swoje konie, łamią płoty i rozpalają niedozwolone ogniska. Wie pan, jak niebezpieczne jest tu teraz ognisko.

Szeryf spojrzał w górę na chłopców.

– Dobrze, chłopcy, zejdźcie z drzew. Cody, trzymaj te psy.

Chłopcy zeszli, a Gody uspokajał warczące psy. Szeryf przyglądał się dwóm detektywom.

– Was dwóch znam, prawda? Pete Crenshaw i Bob Andrews z zespołu detektywistycznego! Wedle tego, co mi o was mówił komendant Reynolds, powinniście się lepiej zachowywać. Wchodzenie bez zezwolenia na cudzą posiadłość to poważna sprawa.

– Nie zrobiliśmy tego umyślnie, proszę pana – powiedział Bob spokojnie. – Byliśmy na ziemi Alvarów, a te psy nas tu zagoniły.

– O, pewnie – prychnął Chudy. – Kłamią, szeryfie.

– Ty jesteś kłamcą, Chudy! – wybuchnął Pete.

– Szeryfie – kontynuował Bob – jeśli byliśmy na ziemi Norrisa, kiedy te psy nas goniły, jak się stało, że są kompletnie mokre? Nie pada teraz.

– Mokre? – szeryf popatrzył na psy.

– Tak – powiedział Bob stanowczo. – Mokre, ponieważ przepłynęły rezerwuar goniąc nas, a rezerwuar i całe wzgórze nad tamą są na ziemi Alvarów!

Cody poczerwieniał i odezwał się gniewnie:

– Co ich pan słucha, szeryfie. Psy zmoczyły się przedtem i tyle!

Szeryf spojrzał na niego twardo.

– No, Cody, te mokre psy podają w wątpliwość twoje oskarżenie. Mam nadzieję, że dowód rzeczowy, dla którego mnie tu zaciągnąłeś, będzie poważniejszy.

– Jest pewny – mruknął Cody. – Mam go w swoim wozie, tam niżej, na drodze.

– Jaki dowód rzeczowy? – zapytał Bob, gdy szeryf odszedł z Codym.

– Chciałbyś wiedzieć, co?! – wykrzywił się Chudy.

Chłopcy i Chudy stali pod dębem, czekając na szeryfa, i rzucali sobie wściekłe spojrzenia. Szeryf wrócił sam piętnaście minut później, z wielką papierową torbą. Skinął ponuro głową w stronę Diega i detektywów.

– W porządku, możecie już iść, chłopcy. Nie wiem, kto tu mówi prawdę, ale ostrzegałem Cody’ego, żeby trzymał psy na własnej ziemi. Teraz was ostrzegam: nie wałęsajcie się po cudzym terenie.

Diego i Pete otworzyli usta, żeby zaprotestować, ale Bob ich ubiegł.

– Tak, proszę pana, zapamiętamy tę przestrogę – powiedział i dodał od niechcenia: – Może nam pan powiedzieć, co jest w tej torbie?

– Nie twoja sprawa – warknął szeryf. – A teraz, wynoście się!

Trzej chłopcy odeszli z ociąganiem. Ostrożnie okrążyli psy i poszli z powrotem do tamy, a przez nią na drogę do swych rowerów. Gdy jechali drogą Alvarów do ruin hacjendy, lunął znowu ulewny deszcz.

Mijając ruiny zobaczyli Pica. Chodził wolno po wypalonych pokojach, jakby w poszukiwaniu czegoś, co mogło ocaleć z płomieni.

– Znalazłeś coś? – zawołał Pete.

Pico podniósł głowę przestraszony, a potem zakłopotany.

– Szukam miecza Cortesa – wyznał. – Przyszło mi na myśl, że może don Sebastian ukrył go w hacjendzie. Teraz, kiedy dom spłonął, miecz mógł zostać odsłonięty. Ale nie ma go tu – rozejrzał się po ruinach i kopnął ze złością leżącą na podłodze dachówkę.

– Za to jest Zamek Kondora! Znaleźliśmy go! – wykrzyknął Diego.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: