– A wasze ranczo? – zapytał Pete.
– Na nim ciąży dług hipoteczny, nie możemy więc oferować rancza sądowi. Staramy się pożyczyć pieniądze od przyjaciół, ale na razie Pico musi zostać w więzieniu.
– Myślę, że ktoś na to liczył – odezwał się Jupiter ponuro. – To nie mógł być przypadek. Ten kapelusz w jakiś sposób skradziono i położono przy ognisku.
– Ale jak to udowodnić? – zapytał z rozpaczą Diego.
– Nawet nie wiemy, kiedy ostatnio Pico miał ten kapelusz – dodał Bob.
– Ależ wiemy – oświadczył Jupiter. – Pico miał swój kapelusz w ostatni czwartek, w dzień pożaru poszycia, około trzeciej po południu. Nie pamiętacie? Nosił go, kiedy spotkaliśmy się pod szkołą!
– Oczywiście, pewnie! – wykrzyknął Bob, uderzając się w czoło.
– Wobec tego Pico nie mógł zostawić kapelusza przy ognisku! Miał go przed trzecią, a po trzeciej był z nami. Potem gasił pożar. Jeśli szeryf jest pewien, że Pico nie miał kapelusza przy pożarze, to znaczy, że zgubił go lub skradziono mu go tego dnia, w czasie między opuszczeniem szkoły a przybyciem na miejsce pożaru!
– Jupe? A jeśli Pico zgubił kapelusz w drodze do pożaru? – powiedział z wolna Bob. – Jechał na platformie ciężarówki. Może wiatr zerwał mu kapelusz z głowy i zaniósł w pobliże ogniska?
– Wiatr nie mógł zerwać Picowi kapelusza – powiedział Diego. – Kapelusz ma wiązanie pod brodą. Pico zawsze wiązał je mocno w czasie jazdy.
– Poza tym nie było wcale wiatru tego dnia. Dzięki temu pożar się nie rozprzestrzenił – dodał Pete.
– W każdym razie pożar został na pewno wzniecony przed naszym przyjazdem na ranczo – powiedział Jupiter. – Nie ma więc znaczenia, czy kapelusz zwiało, czy nie. Oznaczałoby to tylko, że kapelusz dostał się w pobliże ogniska po rozpoczęciu pożaru.
– Szkoda, że nie możemy tego udowodnić – martwił się Bob. – My wiemy, że Pico miał kapelusz o trzeciej po południu, ale to jedynie nasze słowo przeciw słowom Cody’ego i Chudego.
– No, nasze słowo jest z pewnością coś warte – powiedział Jupiter z rozdrażnieniem. – Ale masz rację. Nie mamy żadnego realnego dowodu. Musimy go więc znaleźć. Musimy odkryć, co się stało z tym kapeluszem.
– Jak to zrobić, Jupe? – zapytał Pete.
– Myślę, że przede wszystkim trzeba porozmawiać z Pikiem. Zobaczymy, czy zdoła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni miał kapelusz. Musimy także dalej szukać miecza. Jestem przekonany, że Chudy z Codym wiedzą, że szukamy miecza lub czegoś cennego, co pomoże Alvarom utrzymać swoją ziemię, i aresztowanie Pica jest próbą przeszkodzenia nam!
– A więc znów wracamy do Towarzystwa Historycznego, szukać nowych informacji o don Sebastianie – powiedział Bob.
Pete jęknął.
– To będzie trwało sto lat!
– To nie będzie szybka praca – przyznał Jupiter – ale nie potrwa aż tak długo. Musimy się skoncentrować tylko na dwóch dniach: 15 i 16 września 1846 roku. Don Sebastian był więźniem do 15, kiedy uciekł i nikt go więcej nie widział. I zaraz następnego dnia, 16 września odkryto zniknięcie tych trzech żołnierzy. Ich również nikt więcej nie widział.
– To znaczy nikt, o kim byśmy wiedzieli – powiedział Bob. Pochylił się do przodu na krześle. – Jupe, myślałem o Zamku Kondora. Przyjęliśmy, że jest to wskazówka wiodąca do miejsca ukrycia miecza. Ale być może jest to tym, czym powinno być: adresem don Sebastiana!
Jupiter potrząsnął głową.
– Adresem don Sebastiana był dom Cabrilla albo jego hacjenda.
– Niekoniecznie – powiedział Bob. – Chłopaki, pamiętam, co czytałem o człowieku, który znalazł się w podobnym położeniu. Był to Szkot, Cluny Mac Pherson. Kiedy Anglicy wkroczyli do górzystej Szkocji w 1745 roku i podbili Szkotów w bitwie pod Culloden, starali się zabić lub uwięzić wszystkich przywódców szkockich górali. Większość umknęła i zbiegła z kraju, ale nie Cluny, głowa klanu Mac Phersonów. Chociaż wiedział, że Anglicy go szukają, pozostał na miejscu.
– Co zrobił, Bob? – zaciekawił się Diego.
– Żył w jaskini na swej własnej ziemi przez blisko jedenaście lat! Cały jego klan pomagał mu się ukrywać. Dostarczali mu jedzenie, wodę i ubranie i Anglicy nigdy nie odkryli, gdzie był, póki sam nie wyszedł z ukrycia, kiedy już nie groziło mu niebezpieczeństwo!
– Chcesz więc powiedzieć, że Zamek Kondora jest wskazówką, gdzie sam don Sebastian zamierzał się ukryć?! – wykrzyknął Pete.
Bob skinął głową.
– Pamiętasz, jak zdziwiło Pica, że nikt więcej nie widział don Sebastiana, skoro go nie zastrzelono i nie utonął w oceanie? Zastanawiał się, dokąd poszedł po ucieczce z więzienia. No więc ja myślę, że planował ukryć się na własnym ranczu, gdzieś w pobliżu Zamku Kondora!
– I jego przyjaciele musieli go karmić i pomagać mu! – zapalił się Jupiter. – Możesz mieć rację! Przeoczyłem tę możliwość. Jeśli jest prawdziwa, daje nam nowy materiał do szukania: jakieś wzmianki o ukrywaniu ubrań i jedzenia, o pomaganiu komuś! Wobec tego musimy poszerzyć zakres naszych poszukiwań. Na początek, załóżmy, aż do końca września 1846 roku.
– Och, cudownie – jęknął Pete. – Więcej roboty. Tylko tego było trzeba.
– Potrzebujemy każdej wskazówki, jaką tylko da się znaleźć – powiedział Jupiter. – Ale większość dokumentów będzie po hiszpańsku, musimy więc szukać tylko my dwaj z Diegiem.
– A co mamy robić Pete i ja? – zapytał Bob.
– Ty i Pete pójdziecie do więzienia i postaracie się, żeby Pico sobie przypomniał, co się stało z jego kapeluszem!
Rozdział 11. Wizyta w więzieniu
Więzienie w Rocky Beach mieściło się na najwyższym piętrze komendy policji. Można się tam było dostać windą z parteru budynku, ale korytarz, na lewo od głównego wejścia, zamknięty był zakratowaną furtką. Przed nią siedział za biurkiem policjant. Bob i Pete przystanęli zdenerwowani i poprosili o widzenie z Alvarem.
– Żałuję, chłopcy, ale wizyty są dozwolone po obiedzie. Chyba że jesteście jego adwokatami – policjant uśmiechnął się.
– Tak, jest naszym klientem – Bob starał się wyglądać godnie.
– Jesteśmy czymś w rodzaju prawników – dodał Pete.
– Dobra, chłopcy, nie mam czasu na zabawę.
– Jesteśmy prywatnymi detektywami – powiedział Bob szybko. – Chcę powiedzieć młodymi detektywami, a Pico jest naszym klientem. Musimy porozmawiać z nim o sprawie. To naprawdę ważne. My…
Policjant spojrzał groźnie.
– Dość tego! Wynoście się.
Chłopcom nie pozostawało nic innego jak odejść, gdy ktoś odezwał się za nimi:
– Pokażcie mu wasze karty, chłopcy.
Bob i Pete odwrócili się. Przed nimi stał uśmiechnięty komendant Reynolds. Bob okazał policjantowi przy biurku ich dwie karty. Ten czytał je wolno.
– Po co przyszliście, chłopcy? – zapytał komendant Reynolds.
Powiedzieli mu, a on skinął głową z powagą.
– Myślę, że w tym wypadku możemy nagiąć regulamin. Pico Alvaro doprawdy nie jest niebezpiecznym przestępcą, sierżancie, i detektywi mają prawo widzieć się ze swoim klientem.
– Tak, komendancie. Nie wiedziałem, że to pana przyjaciele – powiedział sierżant.
– Nie przyjaciele, lecz cywilni pomocnicy. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, ile razy ci chłopcy nam pomogli.
Komendant uśmiechnął się znowu do Boba i Pete’a i odszedł, Policjant za biurkiem przycisnął brzęczyk. Z biura za kratą wyszedł inny policjant i otworzył furtkę. Chłopcy przeszli przez nią szybko i wzdrygnęli ale nerwowo, gdy zatrzasnęła się za nimi.
– Uff, szczęście, że jesteśmy tu tylko z wizytą – powiedział Pete.
Chłopcy poszli do windy, wjechali na najwyższe piętro i wyszli na długi, jasno oświetlony korytarz. Wzdłuż niego po jednej stronie widać było biurka, po drugiej otwarte kantory. W pierwszym po lewej więźniowie opróżniali kieszenie i zostawiali wszystkie rzeczy osobiste. W następnym kantorze robiono im odciski palców, a w trzecim wydawano odzież więzienną, w którą przebierali się w szatni na końcu lewej strony korytarza. Naprzeciw szatni znajdowały się zakratowane drzwi z tabliczką “Pokój odwiedzin”. Dalej, wzdłuż całej prawej strony korytarza stały biurka. Przy niektórych siedzieli policjanci i przesłuchiwali osoby, które zamykano w więzieniu.