– Chodźcie – powiedział Pico. – Możemy wrócić pieszo. To niecała mila, rozgrzejemy się w ruchu. Zmęczeni, przemoczeni, ale szczęśliwi chłopcy pomaszerowali w dół wraz z innymi. Wąska bita droga, błotnista od deszczu, zatłoczona była ciężarówkami i pieszymi, zmierzającymi wolno na południe. Na wprost majaczył wysoki grzbiet, oddzielający Santa Inez od wyschniętego strumienia.
Pico obrzucił spojrzeniem tłumy grzęznące w błocie i pociągnął za sobą swych towarzyszy.
– Tędy jest krótsza i przyjemniejsza droga do hacjendy – wyjaśnił detektywom i wujkowi Tytusowi.
Poszli skrajem tamy i znaleźli się na wielkim, pokrytym niskimi zaroślami wzniesieniu u stóp wysokiego pasma wzgórz. Było to wzniesienie, które zamykało strumień po zachodniej stronie. Niewyraźna ścieżka wiodła w dół do koryta rzeki. Nim zeszli w dół, obejrzeli się za siebie. Cały obszar powyżej tamy, po obu stronach rzeki, był zniszczony przez ogień.
– Spalona ziemia nie zdoła zatrzymać wody – powiedział posępnie Leo Guerra. – Jeśli będzie dalej padało, dojdzie do powodzi.
Szli spiesznie w dół wzniesienia i wzdłuż błotnistego teraz koryta Santa Inez. Po drugiej stronie rzeki przebiegała bita droga, prowadząca przez ranczo Norrisów. Była również zatłoczona pojazdami i ludźmi wracającymi na szosę lokalną. Detektywi dostrzegli sunącą wolno półciężarówkę Norrisów. Chudy siedział wraz z innymi na platformie. Zobaczył chłopców po drugiej stronie rzeki, ale nawet on był zbyt zmęczony, by zareagować.
– Czy to już ziemia Norrisów? – zapytał Bob.
Pico skinął głową.
– Rzeka stanowi naszą granicę, od szosy lokalnej aż po tamę. Potem granica biegnie na północny wschód, przez krótki odcinek w górach. Tama i rzeka powyżej niej znajdują się w całości na naszej ziemi.
Wysokie skaliste wzniesienie na prawo od nich obniżyło się. Detektywi mogli teraz widzieć poza nim kilka długich wzgórz, wybiegających na południe. Pico wszedł na trawiasty szlak, odbijający od koryta rzeki i wiodący przez małe pagórki. Maszerowali, rozciągnięci w długi sznur, i podziwiali nie dotknięty ogniem krajobraz. Pagórki były porośnięte rzadkimi, niskimi zaroślami, między którymi przeświecały brązowe skały. Dym wciąż unosił się w powietrzu, ale deszcz niemal ustał. Słońce na chwilę przebiło się przez chmury i zaszło.
Pete miał wciąż dość sił, by iść szybko, a Jupiter zbyt się niecierpliwił, by marudzić. Wkrótce obaj wysunęli się na czoło pochodu. Gdy wspinali się po zboczu ostatniego wzgórza, odbili już od reszty o dziesięć lub dwadzieścia metrów.
– Jupe! – wykrzyknął Pete wskazując w górę.
Wysoko, na górskim grzbiecie nad nimi, przez snujący się dym przebijał się mężczyzna na wielkim, czarnym koniu! Chłopcy wpatrywali się w półmroku w szarżującego wierzchowca, którego potężne kopyta biły przesycone dymem powietrze i którego głowa…
– On… on… – wyjąkał Jupiter. – On nie ma głowy!
Stojący dęba na grani wielki koń był stworem bezgłowym.
– Uciekajmy! – wykrzyknął Pete.
Rozdział 4. Bezgłowy koń
Mieli wrażenie, że bezgłowy koń skacze na nich przez dym!
Pete i Jupiter zawrócili w ucieczce, równocześnie Bob i Diego biegli w górę. Za nimi, wąską ścieżką wśród wzgórz, spieszyli wujek Tytus, Pico, Leo Guerra i Porfirio Huerta.
– On nie ma głowy! – wrzeszczał Pete. – To duch! Uciekajmy!
Bob zatrzymał się i spojrzał w górę na jawiącego się w rzedniejącym dymie konia i jeźdźca. Otworzył szeroko oczy.
– Jupe, Pete, to tylko… – zaczął.
Diego pokładał się ze śmiechu.
– To posąg Cortesa, chłopcy! Dym wywołał wrażenie, że koń się porusza!
– To nie może być Cortes! – krzyczał Pete. – Ten wasz posąg miał głowę!
– Głowę? – Diego przyglądał się uważnie. – Ależ tak, koń stracił głowę! Ktoś uszkodził posąg! Pico!
– Widzę – powiedział Pico, który zbliżył się wraz z pozostałymi. – Chodźmy się temu przyjrzeć.
Wdrapali się po zasnutym dymem zboczu pod drewniany pomnik. Tułów zarówno konia, jak i jeźdźca był grubo wyciosany z jednego kloca. Nogi, ręce, miecz i siodło wyrzeźbiono oddzielnie i połączono z korpusem zwierzęcia. Koń był cały czarny, tylko ozdobiony kastylijską żółcią i czerwienią. Pod wysokim siodłem, packi farby miały wyobrażać wzorzystą kapę. Jeździec był również pomalowany na czarno, z wyjątkiem żółtej brody, niebieskich oczu i czerwonych ozdób na zbroi. Farba już dawno wyblakła.
– Pomnik odmalowywano dość systematycznie, ale ostatnio nie zdołaliśmy o to należycie zadbać – powiedział Diego. – Myślę, że drewno zaczyna teraz gnić.
W trawie tuż przy pomniku zobaczyli odłamaną głowę konia z otwartym pyskiem, pokrytym wyblakłą czerwienią. Pico wskazał na ciężki metalowy pojemnik, leżący obok.
– To odwaliło koniowi głowę. Puszka po chemikaliach do gaszenia ognia. Musiała spaść z samolotu albo helikoptera, kiedy leciały nad pomnikiem.
Pete przykucnął, żeby obejrzeć głowę. Długi kawał drewna tworzył ją wraz z szyją konia. Głowa i szyja były wydrążone w środku, jakby rzeźbiarz chciał zmniejszyć ich wagę przed przymocowaniem do tułowia. Coś wystawało nieco z wydrążonej szyi. Pete wyciągnął to na zewnątrz.
– Co to? – zapytał.
– Daj obejrzeć – poprosił Jupiter.
Trzymał teraz w ręce długi, cienki walec ze skóry, usztywniony matowym metalem i pusty w środku.
– Wygląda jak pochwa miecza – powiedział z namysłem. – Wiesz, to, w czym nosi się miecz, jak rewolwer w olstrze. Tylko…
– Tylko że to zbyt obszerne – dokończył Bob. – Miecz na pewno by w tym grzechotał.
– I nie ma pętli do zawieszenia na pasie – dodał Jupe.
– Pokażcie mi to – Pico wziął walec i kiwnął głową. – Jupiter ma trochę racji. To nie jest pochwa, lecz pokrowiec. Nakładało się go na pochwę dla zabezpieczenia cennego miecza, gdy się go nie nosiło. Wygląda na bardzo stary.
– Stary? Cenny? – Diego ożywił się nagle. – Może to pokrowiec na miecz Cortesa! Pete, zajrzyj do wnętrza głowy konia.
Pete grzebał już w odłamanej głowie. Potem wstał i zbadał cały pomnik. Potrząsnął głową.
– Niczego więcej nie ma ani w szyi, ani w głowie, a tułów i nogi są pełne, nie wydrążone.
– Głupstwa, Diego – mruknął Pico. – Miecz Cortesa zaginął dawno temu.
– Czy to był jakiś cenny miecz? – zapytał Pete.
– Chyba tak, choć czasem miałem wątpliwości – odparł Pico. – Nasz przodek, Carlos Alvaro, pierwszy, który przybył do Nowego Świata, uratował kiedyś z zasadzki armię Cortesa. W dowód uznania otrzymał od Cortesa miecz. Powiadano, że był to miecz specjalny, paradny, podarowany Cortesowi przez króla Hiszpanii. Podobno miał rękojeść ze szczerego złota i cały był inkrustowany drogimi kamieniami. Kiedy Rodrigo Alvaro osiadł na tej ziemi, przywiózł miecz ze sobą.
– Co się z nim później stało? – zapytał Jupiter.
– Przepadł w 1846 roku, na początku wojny amerykańsko-meksykańskiej, gdy do Rocky Beach wkroczyli żołnierze jankesów.
– Chcesz powiedzieć, że ukradli go amerykańscy żołnierze?! – wykrzyknął Pete.
– Prawdopodobnie – powiedział Pico. – Wszyscy żołnierze mają zwyczaj zabierania cennych rzeczy w kraju nieprzyjaciela. Urzędnicy wojskowi zapewniali później, że nigdy nie słyszeli o mieczu Cortesa i być może to prawda. Mego prapradziadka, don Sebastiana Alvara zastrzelili Amerykanie przy próbie ucieczki z aresztu. Wpadł do oceanu i nigdy go nie znaleziono. Dowódca garnizonu jankesów w Rocky Beach uważał, że miecz wpadł do morza wraz z don Sebastianem. W każdym razie przepadł. Może wcale nie był tak bajeczny. Po prostu zwykły miecz, który mój prapradziadek miał przypasany w czasie ucieczki.
– Ale nikt nie wie – powiedział Jupiter z namysłem – co naprawdę stało się z mieczem. I ktoś musiał włożyć do pomnika ten stary pokrowiec, i…
– Pico! Hacjenda płonie!
Diego stał na krawędzi po drugiej stronie grani. Wszyscy przyłączyli się do niego i wpatrywali się z przerażeniem w dal. Hacjenda stała w ogniu!