Łagodny, opanowany Bill nie zasłużył na takie traktowanie…
Poznali się, kiedy miała dwanaście lat, on zaś czternaście. Nienawidziła go wtedy. Bill kochał się w jej najlepszej przyjaciółce, Cookie, dziewczynie wyjątkowo atrakcyjnej. Przez cały czas gadał tylko o tym, z kim Cookie się spotyka, czy Cookie wyjdzie z domu, czy rodzice pozwalają Cookie na to lub tamto… Rodzeństwo Emily bardzo lubiło Billa. Emily nie mogła go unikać, ponieważ ich rodziny należały do tego samego zamiejskiego klubu, a brat Emily grywał z Billem w golfa. W końcu, kiedy Cookie dawno już została zapomniana, jej brat namówił Billa, żeby zaprosił Emily na randkę. I nagle, chociaż przez tyle lat byli sobie obojętni, zakochali się w sobie do szaleństwa.
Bill studiował wówczas inżynierię lotniczą w odległym o dwieście czterdzieści mil Blacksburgu, w stanie Wirginia. Przyjeżdżał do domu na wakacje i od czasu do czasu na weekend. Oboje nie mogli znieść rozstania, więc chociaż Emily miała dopiero osiemnaście lat, postanowili się pobrać.
Było to udane małżeństwo. Oboje wychowali się w tym samym środowisku w Waszyngtonie, oboje pochodzili z zamożnych katolickich rodzin. Rozsądne, spokojne, logiczne usposobienie Billa równoważyło pobudliwość nerwową Emily. Oboje wiele przeszli w ciągu tych osiemnastu lat. Jedno dziecko stracili z powodu urazu mózgu, Emily zaś trzykrotnie przechodziła poważne operacje. Te ciężkie przeżycia bardzo ich zbliżyły.
I teraz spadł na nich nowy cios: Bill siedział w więzieniu.
Emily nic jeszcze nie mówiła matce. Brat matki, wuj GUS, zmarł tego samego dnia i matka była już dostatecznie przygnębiona. Emily nie mogła rozmawiać z nią o Billu. Rozmawiała jednak z Dorothy i z Timem.
Szwagier Emily, Tim Reardon, był prokuratorem generalnym w Departamencie Sprawiedliwości i miał rozległe stosunki. Ojciec Tima był asystentem d/s administracyjnych prezydenta Johna F. Kennedy’ego, sam zaś Tim pracował dla Teda Kennedy’ego. Tim znał także osobiście Thomasa P. O’Neilla, przewodniczącego Izby Reprezentantów oraz Charlesa Mathiasa, senatora z Marylandu. Wiedział o kłopotach z paszportami, ponieważ Emily opowiedziała mu wszystko, jak tylko przyjechała do Waszyngtonu. Zdążył już omówić to z Rossem Perotem.
– Mogę napisać list do prezydenta Cartera i poprosić Teda Kennedy’ego, żeby doręczył go osobiście – powiedział Tim.
Emily przytaknęła, ale zupełnie nie potrafiła się skupić. Zastanawiała się, co teraz robi Bill.
Paul i Bill siedzieli w celi numer dziewięć, przemarznięci i odrętwiali, nie wiedząc, co będzie dalej.
Paul czuł się zupełnie bezbronny: biały Amerykanin w służbowym garniturze, znający ledwie parę słów w farsi, otoczony tłumem ludzi wyglądających na bandytów i morderców. Nagle przypomniał sobie, że w więzieniach często gwałcą mężczyzn. Zastanawiał się ponuro, jak poradzi sobie w takiej sytuacji.
Paul popatrzył na Billa. Twarz miał bladą i pełną napięcia.
Jeden ze współwięźniów odezwał się do nich w farsi. Paul zapytał:
– Czy ktoś tu zna angielski?
Z celi po drugiej stronie korytarza jakiś głos zawołał:
– Ja mówię po angielsku.
Nastąpiła głośna, niezrozumiała pospieszna wymiana zdań, a potem tłumacz zawołał:
– Za co was zamknęli?
– Nic nie zrobiliśmy – odparł Paul.
– O co jesteście oskarżeni?
– O nic. Jesteśmy zwykłymi amerykańskimi biznesmenami, mamy żony i dzieci i nie wiemy, dlaczego nas uwięziono.
Odpowiedź została przetłumaczona. Znowu szybka rozmowa w farsi. Wreszcie tłumacz powiedział:
– Ten, który ze mną rozmawia, jest szefem waszej celi, bo siedzi tu najdłużej.
– Rozumiemy – mruknął Paul.
– Powie wam, gdzie macie spać.
W trakcie rozmowy napięcie zmalało. Paul rozejrzał się dookoła. Betonowe ściany, niegdyś pomalowane na pomarańczowo, teraz miały barwę brudu. Prawie całą betonową podłogę pokrywało coś w rodzaju cienkiego chodnika lub maty. Dookoła stało sześć piętrowych prycz, każda potrójna. Najniższym posłaniem był po prostu cienki materac rozłożony na podłodze. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza, słaba żarówka. Do wentylacji służył zakratowany otwór w ścianie, napływało przezeń lodowate nocne powietrze. Cela była bardzo zatłoczona.
Po chwili drzwi celi numer 9 otworzyły się. Stojący w nich strażnik gestem nakazał Paulowi i Billowi wyjść.
„To jest to – pomyślał Paul. – Teraz nas wypuszczą. Dzięki Bogu, że nie musimy spędzić nocy w tej okropnej celi”.
Strażnik zaprowadził ich do niewielkiego pokoju na górze. Pokazał na ich buty.
Zrozumieli, że mają je zdjąć.
Strażnik podał każdemu z nich parę plastykowych pantofli.
Gorzko rozczarowany Paul zrozumiał, że ich nie wypuszczą. Jednak będzie musiał spędzić tę noc w celi. Pomyślał z gniewem o pracownikach ambasady: to oni właśnie zorganizowali spotkanie z Dadgarem, to oni przecież poradzili Paulowi, aby nie brał adwokata, to oni w końcu zapewniali go, że Dadgar jest „życzliwie nastawiony”… Ross Perot mawiał: „Niektórzy ludzie nie potrafią zorganizować nawet partii ping-ponga”. To doskonale pasowało do pracowników ambasady. Po prostu byli do niczego. „Skoro popełnili tyle błędów – pomyślał Paul – to chyba powinni zjawić się tu dzisiaj, żeby nas wyciągnąć”.
Nałożyli plastykowe pantofle i z powrotem zeszli za strażnikiem do podziemia.
Pozostali więźniowie układali się do snu na pryczach, zawijając się w cienkie wełniane koce. Szef celi gestem pokazał Paulowi i Billowi, gdzie mają spać: Bill na środkowej pryczy, Paul na dole, gdzie od podłogi dzielił go tylko cienki materac.
Położyli się. Nie zgaszono światła, ale żarówka była tak słaba, że nikomu to nie przeszkadzało. Po jakimś czasie Paul przyzwyczaił się do smrodu w celi, nie mógł jednak wytrzymać zimna. Betonowa podłoga, otwarty wywietrznik i brak ogrzewania sprawiały, że w pomieszczeniu było prawie tak samo chłodno, jak na dworze. „Jeżeli przestępcy skazani są na takie warunki – pomyślał Paul – to mają okropne życie. Cieszę się, że nie jestem przestępcą. Jedna taka noc wystarczy aż nadto”.
Po przylocie Ross wziął taksówkę z miejscowego lotniska Dallas – Fort Worth do centrali EDS na Forest Lane 7171. W bramie opuścił szybę, żeby strażnik mógł zobaczyć jego twarz. Potem znowu oparł się wygodnie, podczas gdy samochód jechał krętą ćwierćmilową drogą dojazdową przez park. Niegdyś mieścił się tu podmiejski klub, a na terenie parku było pole golfowe. W głębi wznosił się sześciopiętrowy biurowiec centrali EDS. Obok wybudowano potężny bunkier zawierający ogromne komputery oraz setki mil taśmy magnetycznej.
Perot zapłacił kierowcy, wszedł do budynku, wjechał windą na czwarte piętro i wszedł do narożnego gabinetu Gaydena.
Gayden siedział za biurkiem. Jak zwykle wyglądał niechlujnie, mimo że ubierał się zgodnie z wymogami EDS. Był bez marynarki, miał rozluźniony krawat, rozpięty górny guzik koszuli i zmierzwione włosy. Z kącika ust zwisał mu papieros. Na widok Perota wstał.
– Jak się czuje twoja matka, Ross?
– Jest dobrej myśli, dziękuję.
– To dobrze. Perot usiadł.
– No więc, co zrobiliście w sprawie Paula i Billa? Gayden podniósł słuchawkę telefonu.
– Ściągnę tu T. J. – powiedział. Wykręcił numer T. J. Marqueza.
– Ross przyjechał… Tak. W moim gabinecie. Odłożył słuchawkę i powiedział:
– Zaraz tu będzie. Hmm… Telefonowałem do Departamentu Stanu. Kierownikiem wydziału irańskiego jest jakiś facet nazwiskiem Henry Precht. Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. W końcu powiedziałem jego sekretarce: „Jeśli facet nie zadzwoni do mnie w ciągu dwudziestu minut, to ja zadzwonię do CBS, ABC i NBC i za godzinę Ross Perot opowie na konferencji prasowej, że dwaj Amerykanie siedzą w irańskim więzieniu, a ojczyzna nie chce im pomóc”. Odezwał się po pięciu minutach.