Zostali więc i czekali, aż sytuacja poprawi się – lub pogorszy.

Rozmyślania Coburna przerwało pukanie do drzwi. Wszedł Majid. Był to niski, krępy mężczyzna z bujnym wąsem, około pięćdziesiątki. Majid był niegdyś bogaty. Jego plemię posiadało dużo ziemi, ale straciło wszystko na skutek reformy rolnej w latach sześćdziesiątych. Obecnie Majid był zastępcą Coburna do spraw administracyjnych i użerał się z irańską biurokracją. Mówił płynnie po angielsku i był wyjątkowo zaradny. Coburn bardzo go lubił; kiedy przyjechał do Iranu z rodziną, Majid bardzo im pomógł.

– Wejdź – powiedział Coburn. – Siadaj. Co cię gnębi?

– Chodzi o Farę.

Coburn kiwnął głową. Fara, córka Majida, pracowała razem z ojcem. Do jej obowiązków należało pilnowanie, żeby wszyscy Amerykanie zatrudnieni w firmie mieli zawsze ważne wizy i zezwolenia na pobyt.

– Jakieś kłopoty? – zagadnął Coburn.

– Policja kazała jej wyjąć z akt dwa amerykańskie paszporty i nie mówić o tym nikomu.

Coburn zmarszczył brwi.

– Konkretnie, czyje paszporty?

– Paula Chiapparone’a i Billa Gaylorda.

Paul był szefem Coburna, kierownikiem oddziału irańskiego korporacji EDS. Bill był jego zastępcą i kierował największym przedsięwzięciem EDS, kontraktem z Ministerstwem Zdrowia.

– Co, u diabła, tu się dzieje?! – zdumiał się Coburn.

– Farze grozi wielkie niebezpieczeństwo – oświadczył Majid. – Kazano jej nikomu o tym nie mówić. Przyszła do mnie po radę. Oczywiście, powiedziałem ci, ale obawiam się, że Fara będzie miała poważne kłopoty.

– Czekaj, zacznijmy od początku – zaproponował Coburn. – Jak to się stało?

– Dziś rano miała telefon z policji, z wydziału wiz pobytowych, z sekcji amerykańskiej. Kazali jej przyjść do biura. Powiedzieli, że chodzi o Jamesa Nyfelera. Myślała, że to zwykła formalność. Przyjechała o wpół do dwunastej i zgłosiła się do kierownika sekcji amerykańskiej. Najpierw poprosił ją o paszport i zezwolenie na pobyt pana Nyfelera. Wyjaśniła mu, że pana Nyfelera nie ma już w Iranie. Potem zapytał o Paula Buchę. Powiedziała, że pana Buchy również nie ma w kraju.

– Naprawdę?

– Tak.

„Bucha b y ł w Iranie, ale Fara mogła o tym nie wiedzieć” – pomyślał Coburn. Bucha miał zezwolenie na pobyt stały, wyjechał i natychmiast wrócił. Nazajutrz miał lecieć do Paryża.

Majid mówił dalej:

– Urzędnik powiedział wtedy: „Zakładam, że pozostali dwaj też wyjechali”? Fara zobaczyła u niego na biurku cztery teczki i zapytała, o jakich dwóch chodzi. Odpowiedział, że o pana Chiapparone’a i pana Gaylorda. Wyjaśniła, że właśnie tego ranka odebrała zezwolenie na pobyt pana Gaylorda. Urzędnik kazał jej przynieść paszporty i zezwolenia na pobyt panów Gaylorda i Chiapparone’a. Miała to zrobić po cichu, żeby nie wywoływać podejrzeń.

– Co mu odpowiedziała? – zapytał Coburn.

– Że nie może dzisiaj przynieść paszportów. Kazał jej zgłosić się z dokumentami jutro rano. Powiedział, że jest za to osobiście odpowiedzialna i przekazał jej te instrukcje przy świadkach.

– To nie ma sensu – stwierdził Coburn.

– Jeśli dowiedzą się, że Fara ich nie posłuchała…

– Pomyślimy, jak ją zabezpieczyć – przerwał Coburn. Zastanawiał się, czy Amerykanie mają obowiązek okazywać paszporty na żądanie. On sam pokazywał paszport, kiedy miał drobny wypadek samochodowy, ale później dowiedział się, że nie musiał tego robić.

– Nie powiedzieli, po co im potrzebne te paszporty?

– Nie.

Bucha i Nyfeler byli poprzednikami Chiapparone’a i Gaylorda. Czy to było wytłumaczenie? Coburn nie miał pojęcia. Wstał.

– Przede wszystkim musimy zdecydować, co Fara ma powiedzieć na policji jutro rano – oznajmił. – Pomówię z Paulem Chiapparone i zaraz wracam.

* * *

Paul Chiapparone siedział w swoim gabinecie na parterze. On także miał biurko, parkiet i portret szacha na ścianie, i również był głęboko zatroskany.

Paul był to trzydziestodziewięcioletni mężczyzna średniego wzrostu, z lekką nadwagą – lubił bowiem dobrze zjeść. Ze swoją oliwkową cerą i gęstymi czarnymi włosami wyglądał jak typowy Włoch. Jego praca polegała na stworzeniu sprawnego, nowoczesnego systemu ubezpieczeń społecznych w prymitywnym kraju. Nie było to łatwe.

Na początku lat siedemdziesiątych Iran miał podstawowy system ubezpieczeń społecznych. System ten nie zapewniał jednak sprawnego potrącania składek i stwarzał tak duże możliwości defraudacji, że jeden człowiek mógł kilkakrotnie pobierać zasiłek na tę samą chorobę. Kiedy szach postanowił wydać część swoich dochodów z nafty, wynoszących dwadzieścia miliardów dolarów rocznie, by stworzyć państwo dobrobytu, EDS otrzymała kontrakt. EDS kierowała już programem służby zdrowia i opieki społecznej w kilku stanach USA, ale w Iranie trzeba było zaczynać od zera. Musieli wydrukować książki ubezpieczeniowe dla trzydziestu dwóch milionów Irańczyków, zorganizować potrącanie składek z poborów oraz przyznawanie zasiłków. Cały ten system, kierowany przez komputery, stanowił specjalność EDS.

Paul doszedł do wniosku, że różnica pomiędzy zainstalowaniem systemu przetwarzania danych w Stanach a zrobieniem tego w Iranie była taka sama, jak pomiędzy podgrzaniem zupy z puszki a przygotowaniem jej z naturalnych produktów. Często było to denerwujące. Irańczycy nie mieli rzutkości amerykańskich biznesmenów i z reguły sami stwarzali problemy zamiast je rozwiązywać. W centrali EDS w Dallas, w Teksasie, ludzie nie tylko dokonywali rzeczy niemożliwych, ale wszystko musiało być zrobione „na wczoraj”. Tutaj, w Iranie, wszystko było niemożliwe i każdą sprawę odkładano do jutra. Fardah – tłumaczone jako „jutro” – w praktyce oznaczało: „kiedyś w przyszłości”.

Paul znał tylko jedną metodę pokonywania trudności: ciężką pracę i determinację. Nie był geniuszem. W dzieciństwie nauka przychodziła mu ciężko, ale gdy jego ojciec, Włoch, z typową dla imigrantów wiarą w wykształcenie wypchnął go na studia, Paul ukończył je z dobrymi wynikami. Późniejszą karierę zawdzięczał wyłącznie swemu uporowi. Pamiętał jeszcze początki działalności EDS w Stanach w latach sześćdziesiątych, kiedy każdy nowy kontrakt mógł zadecydować o sukcesie lub porażce. Z jego pomocą EDS zdobyła powodzenie i stała się jedną z najbardziej dynamicznych firm na świecie. Paul był pewien, że operacja irańska również zakończy się sukcesem, zwłaszcza kiedy Jay Coburn, prowadzący program rekrutacyjno – szkoleniowy, dostarczy więcej Irańczyków na kierownicze stanowiska.

Mylił się jednak całkowicie i dopiero teraz zaczynał rozumieć dlaczego.

Kiedy w sierpniu 1977 roku przyjechał z rodziną do Iranu, petrodolarowa koniunktura już się skończyła. Rząd cierpiał na brak funduszów. Tego roku ustawa przeciw inflacji zwiększyła liczbę bezrobotnych, a właśnie wtedy na skutek nieurodzaju do miast zaczęło napływać coraz więcej głodujących wieśniaków. Despotyczną władzę szacha osłabiła polityka amerykańskiego prezydenta Jimmy’ego Cartera, głoszącego ochronę praw człowieka. Nadszedł czas politycznych niepokojów.

Z początku Paul nie interesował się zbytnio polityką lokalną. Wiedział o głosach niezadowolenia, ale głosy takie odzywały się niemal w każdym kraju na świecie, szach zaś z pozoru mocno dzierżył ster władzy. Paul, podobnie jak reszta świata, nie docenił znaczenia tego, co wydarzyło się w pierwszej połowie 1978 roku.

Siódmego stycznia gazeta „Etelaat” opublikowała ordynarną napaść na wygnanego ajatollacha nazwiskiem Chomeini, oskarżając go między innymi o homoseksualizm. Następnego dnia w leżącym osiemdziesiąt mil od Teheranu mieście Qom, głównym ośrodku nauczania religijnego w kraju, rozwścieczeni studenci teologii na znak protestu rozpoczęli strajk okupacyjny, który policja i wojsko krwawo stłumiły. Podczas dwudniowych zamieszek zginęło siedemdziesięciu ludzi. Po czterdziestu dniach duchowieństwo zgodnie z tradycją muzułmańską zorganizowało żałobną procesję dla uczczenia pamięci zabitych. Podczas niej doszło do dalszych rozruchów stłumionych przemocą. W czterdzieści dni później miała miejsce kolejna procesja… Odbywały się one przez całe sześć miesięcy i ofiar w ludziach było coraz więcej.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: