Patrząc wstecz, Paul domyślał się, że marsze te nazywano „procesjami żałobnymi” tylko po to, żeby obejść zarządzenie szacha, zakazujące demonstracji politycznych. Ale w owym czasie nie miał pojęcia, że na jego oczach rodzi się potężny i jak najbardziej polityczny ruch. Nikt tego nie dostrzegał.
W sierpniu 1978 roku Paul wyjechał na urlop do Stanów. (To samo zrobił ambasador USA w Iranie, William Sullivan). Paul uwielbiał wszystkie sporty wodne i wybrał się ze swoim kuzynem Joe Porrecą na wycieczkę wędkarską do Ocean City w New Jersey. Żona Paula, Ruthie, oraz córki Karen i Ann Marie pojechały do Chicago odwiedzić rodziców Ruthie. Paul był trochę zaniepokojony, ponieważ irańskie Ministerstwo Zdrowia nie zapłaciło dotąd rachunku EDS za czerwiec. Ale Irańczycy nie po raz pierwszy spóźniali się z zapłatą, toteż Paul pozostawił sprawę w rękach swojego zastępcy, Billa Gaylorda. Był całkowicie przekonany, że Bill wyciągnie od nich pieniądze.
Podczas pobytu Paula w USA z Iranu nadeszły złe wiadomości. Siódmego września wprowadzono prawo wojenne, a następnego dnia żołnierze zabili ponad stu ludzi demonstrujących na placu Jaleh w centrum Teheranu.
Kiedy rodzina Chiapparone wróciła do Iranu, panowała tam zupełnie inna atmosfera. Po raz pierwszy Paul i Ruthie usłyszeli w nocy strzały na ulicach. Przestraszyli się: nagle zrozumieli, że kłopoty Irańczyków oznaczają również kłopoty dla nich. Rozpoczęły się strajki. Wciąż odcinano dopływ elektryczności, posiłki jadano przy świecach, a Paul musiał nakładać w biurze płaszcz, żeby nie zmarznąć. Coraz trudniej było otrzymać pieniądze w banku, więc Paul zorganizował w biurze kantor wymiany dla pracowników. Kiedy kończył się olej do pieca centralnego ogrzewania, Paul chodził po ulicach, dopóki nie znalazł cysterny i nie przekupił kierowcy, żeby podjechał do domu i napełnił zbiorniki.
Kłopoty w pracy były o wiele poważniejsze. Minister zdrowia i opieki społecznej, doktor Sheikholeslamizadeh, został aresztowany na mocy 5 artykułu prawa wojennego, który pozwalał prokuratorowi uwięzić każdego bez podania powodu. W więzieniu przebywał również wiceminister Reza Neghabat, z którym Paul dotąd ściśle współpracował. Ministerstwo nadal nie zapłaciło czerwcowego rachunku ani też następnych, toteż obecnie było winne EDS ponad cztery miliony dolarów.
Przez dwa miesiące Paul próbował odzyskać te pieniądze. Osoby, z którymi poprzednio załatwiał sprawy, zniknęły. Ich następcy zazwyczaj nie odpowiadali na jego telefony. Czasami ktoś obiecywał, że zbada sprawę i zadzwoni później. Paul przez tydzień daremnie wyczekiwał na telefon i w końcu dzwonił jeszcze raz, żeby się dowiedzieć, że człowiek, z którym poprzednio rozmawiał, nie pracuje już w ministerstwie. Odwoływano umówione spotkania. Zadłużenie rosło co miesiąc o 1,4 miliona dolarów. 14 listopada Paul napisał do dr Heidargholi Emrani, wiceministra kierującego Organizacją Ubezpieczeń Społecznych, zawiadamiając go formalnie, że jeżeli ministerstwo nie zapłaci w ciągu miesiąca, EDS przerwie pracę. Szef Paula, dyrektor EDS World, powtórzył tę groźbę czwartego grudnia podczas osobistego spotkania z dr Emrani. To było wczoraj.
Jeśli EDS się wycofa, załamie się cały irański system ubezpieczeń społecznych. A jednak coraz wyraźniej widać było, że kraj zbankrutował i po prostu nie mógł płacić swych rachunków. Paul zastanawiał się, co teraz zrobi doktor Emrani?
Wciąż jeszcze myślał o tym, gdy Jay Coburn przyniósł mu odpowiedź.
Z początku do Paula nie dotarło, że próba kradzieży jego paszportu mogła świadczyć o zamiarze zatrzymania go, a zatem i EDS, w Iranie. Kiedy Coburn przedstawił mu fakty, Paul zapytał:
– Po co, u diabła, to zrobili?
– Nie wiem. Majid nie wie, Fara też nie.
Paul popatrzył na niego. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się w ciągu ostatnich miesięcy. Przed resztą pracowników Paul udawał pewność siebie, ale z Coburnem rozmawiał szczerze i często zasięgał jego rady, gdy byli sami, pytał Jaya, co naprawdę myśli.
– Przede wszystkim – odezwał się Coburn – musimy coś zrobić z Farą. Ona może mieć kłopoty.
– Będzie musiała coś im odpowiedzieć.
– Wykazać chęć współpracy?
– Niech im powie, że Nyfeler i Bucha wyjechali…
– Już im to powiedziała.
– Może na dowód pokazać ich wizy wyjazdowe.
– No tak – mruknął Coburn z powątpiewaniem – ale oni teraz interesują się raczej tobą i Billem.
– Może im powiedzieć, że nie trzymamy paszportów w biurze.
– Oni pewnie wiedzą, że to nieprawda… Fara dawniej zanosiła im paszporty.
– Niech powie, że kierownicy nie muszą trzymać paszportów w biurze.
– To może zrobić.
– Powinna wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę, dlaczego nie była w stanie wypełnić ich polecenia.
– Dobrze. Omówię to z nią i z Majidem. – Coburn myślał przez chwilę. – Wiesz, Bucha ma rezerwację na jutrzejszy samolot. Może po prostu wyjechać.
– Chyba powinien, skoro i tak myślą, że już go tu nie ma.
– Mógłbyś zrobić to samo.
Paul zastanowił się. Może rzeczywiście powinien wyjechać. Co wtedy zrobią Irańczycy? Pewnie będą próbowali zatrzymać kogoś innego.
– Nie – powiedział. – Jeśli mamy wyjechać, ja zrobię to ostatni.
– Więc mamy wyjechać? – podchwycił Coburn.
– Sam nie wiem.
Już od tygodni zadawali sobie to pytanie codziennie. Coburn opracował plan ewakuacji, taki, który można byłoby zrealizować w każdej chwili. Paul wahał się i ciągle nie podejmował decyzji. Wiedział, że główny szef w Dallas żądał jego wyjazdu. Ale to oznaczało porzucenie przedsięwzięcia, nad którym Paul pracował tak ciężko przez ostatnie sześć miesięcy.
– Nie wiem – powtórzył. – Zadzwonię do Dallas.
Tej nocy, kiedy Coburn leżał w łóżku obok Liz, pogrążony we śnie, zadzwonił telefon.
Coburn po omacku podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Mówi Paul.
– Cześć. – Coburn zapalił światło i spojrzał na zegarek. Była druga w nocy.
– Zaczynamy ewakuację – oznajmił Paul.
– W porządku.
Coburn odłożył słuchawkę i usiadł na brzegu łóżka. Właściwie doznał ulgi. Czekają go dwa czy trzy dni gorączkowej krzątaniny, ale potem przynajmniej będzie miał pewność, że ludzie, o których bezpieczeństwo tak długo się martwił, są z powrotem w Stanach, daleko od tych zwariowanych Irańczyków.
W myślach przebiegł plan, który przygotował na tę okoliczność. Najpierw musiał zawiadomić sto trzydzieści rodzin, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyjadą z kraju. Podzielił całe miasto na sektory, każdy sektor otrzymał dowódcę: wystarczyło do nich zadzwonić, a zawiadomią wszystkie rodziny. Przygotował ulotki, z których ewakuowani dowiedzą się, gdzie iść i co robić. Musiał tylko wypełnić blankiety, wpisać daty, godziny i numery lotów, a następnie powielić je i doręczyć odbiorcom.
Wybrał młodego, energicznego i zaradnego irańskiego inżyniera, Rashida, przydzielając mu zadanie opiekowania się mieszkaniami, samochodami oraz zwierzętami domowymi pozostawionymi przez wyjeżdżających Amerykanów. Wszystko to można było odesłać do kraju później, drogą morską. Wyznaczył niewielką grupę, która miała załatwić bilety na samolot i zorganizować transport na lotnisko.
Wreszcie przeprowadził z kilkoma osobami próbną ewakuację na małą skalę.
Próba wypadła zadowalająco.
Coburn ubrał się i zaparzył kawę. W ciągu paru najbliższych godzin i tak nie mógł nic zrobić, ale zdenerwowanie nie pozwalało mu zasnąć.
O czwartej rano zadzwonił do kilku członków grupy transportowej, obudził ich i kazał zgłosić się do niego w „Bukareszcie” zaraz po godzinie policyjnej.
Godzina policyjna zaczynała się o dziewiątej wieczorem i kończyła o piątej rano. Przez godzinę Coburn siedział paląc papierosy, pijąc mnóstwo kawy i przeglądając swoje notatki.